Felieton Hiro. Bezpieczeństwo über alles

Znak drogowy Slowly Please

Kiedy uświadomiłem sobie, że prawo jazdy posiadam już od osiemnastu lat, poczułem się bardzo staro. Nic tylko odłożyć kluczyki do szuflady, zdjąć dziurkowane skórzane rękawiczki, przywdziać gustowną dębową jesionkę i pożegnać się z tym światem.

Prezentujemy teksty wydrukowane lata temu, ale zaskakująco świeże.

Felieton Hiro o bezpiecznej jeździe

Ale na szczęście to poczucie nie trwało zbyt długo, gdyż okazało się, że dla mojego szefa (młodszego ode mnie) ten staż za kierownicą jest stanowczo zbyt krótki i aby być zdolnym do prowadzenia służbowego pojazdu, muszę odbyć stosowne szkolenie. A to, że skasowałem samochód jeszcze w poprzednim milenium i że dzięki temu wiem doskonale, jak prowadzić, aby tego ponownie nie zrobić, że przez lata rozjeżdżałem cztery pory roku, ścierając opony na suchym asfalcie, rozchlapując kałuże, zakopując się w śniegu i ślizgając po lodzie, że wszyscy mi mówią, że jestem jak Sebastien Loeb, tylko dużo przystojniejszy, to już nie jest takie ważne. Co mi tam nawet po dyplomie ze szkoły bezpiecznej jazdy Renault, gdzie śmigałem po torze meganką, która zamiast tylnych kół miała jakoby kółka ze sklepowego wózka! Co mi z nauki hamowania w każdych możliwych warunkach, a warunki na Wyspach są akurat najlepsze z możliwych, bo nie pada prawie wcale, śnieg widziano tylko w telewizji, a lód to w szklance z coca-colą. Szkolenie muszę odbyć, bo tak.

Dlatego jakiś czas temu zjawiłem się w klimatyzowanej sali konferencyjnej razem z kilkoma kolegami, aby poznać tajniki bezpiecznego kierowania pojazdem. Niestety nie było żadnych ciasteczek ani nawet galaretki w czekoladzie, więc szybko pobiegłem piętro wyżej i już po trzech minutach i pięćdziesięciu sekundach miałem świeżusieńki, prosto z kuchenki mikrofalowej, pachnący świeżym masłem, chrupiący popcorn. Po portugalsku pipoca.

Jakie to szczęście, że znaliśmy się już wszyscy doskonale i nie musieliśmy, jak to zwykle bywa na szkoleniach, po kolei wstawać, przedstawiać się, wskazywać trzy rzeczy, które lubimy, trzy, których nie lubimy, gdybyśmy byli kwiatem, to jakim, przekazać jedną informacją o nas samych, o której nikt jeszcze nie słyszał, a następnie dzielić się na podgrupy, wybierać reprezentanta, dyskutować, pisać coś na tablicach, opowiadać o tym innym podgrupom po dziesięciu minutach, po czym na koniec, lub początek, zwierzyć się, czego oczekujemy po tym szkoleniu i z jakimi nadziejami przyszliśmy. Po prostu zaczęliśmy oglądać pierwszy film.

Na ekranie pojawił się starszy, siwy pan, siedzący za stylowym biurkiem, z grubaśną księgą rozłożoną przed nim i globusem w tle. Pan powiedział dwa zdania, po czym efektownie zamknął księgę (mogę się założyć, że kartki były niezadrukowane) i wstał, odwracając do kamery swój korzystniejszy profil. Następne kilka ujęć pokazywały pana w różnorakich pozach, mających wzbudzać szacunek, zaufanie i emanować profesjonalizmem. Nie mam pojęcia, o czym ten pan mówił, ale jestem pewien, że nigdy w życiu nie prowadził samochodu, tylko wozi go kierowca.

Kiedy zaraz po panu i planszy z muzyczką ujrzałem panią, o mało co nie wykrzyknąłem: OMG! WHAT IS SHE WEARING?! Pani miała alfa na głowie (taka postawiona grzywka w falę) i przedziwną koszulę z fantazyjnego niebieskorudego materiału, ni to indiańskie mazy, ni to Bernard Hanaoka. Kiedy kamera odjechała nieco w tył, okazało się, że to nie koszula, tylko sukienka, na dodatek z ogromnymi guzikami doszytymi na dole. Byłem w takim szoku, że nie mogłem się na niczym skupić. Chwilę potem moją uwagę przyciągnęły komputerowe wizualizacje wypadków drogowych, z czasów pre-Atari, a może nawet naszej Odry. Zamiast analizować kolizje, uciekłem myślami do wspomnień z dzieciństwa, kiedy to po raz pierwszy udało mi się narysować kreskę przy użyciu mojego ZX Spectrum i języka programowania Sinclair Basic.

Po tych jakże pouczających doznaniach wizualnych i krótkim teście przeszliśmy do części praktycznej, czyli kierowania pojazdem. Jedziemy i liczymy odstęp od samochodu przed nami: raz, dwa, trzy, cztery. Raz, dwa, trzy, cztery. Zawracamy na rondzie i znowu. Potem zmiana. Kiedy Carlos rusza z zatoczki, o mało co nie uderza w przejeżdżającą ciężarówkę. Kiedy rozpędzi się na czwartym biegu, nagle redukuje do jedynki, przez co o mało nie wypadam przez przednią szybę. Zakładam słoneczne okulary, żeby nikt nie widział, jak przewracam oczami. Po tych wszystkich jazdach jest mi niedobrze i chce mi się wymiotować. Ale dostaję na koniec dnia ładny znaczek i zaświadczenie, że umiem już bezpiecznie prowadzić samochód.

No to ruszam! Raz, dwa, trzy, cztery, zjedź mi z drogi, do cholery.

tekst | Maciej Szumny

 

Zobacz też: Bejbi bum, bum, buuum! – warszawski felieton z 2011

Bejbi bum, bum, buuum! – warszawski felieton z 2011

 

Oceń artykuł. Autor się ucieszy

Lubisz nas? Obserwuj HIRO na Google News