Będzie trochę o transie. Nie o trance, choć o nim może też odrobinę. W każdym razie ani słowa o produkcjach niderlandzkich Tiësto–Buurenowskich i wielkich spędach spod znaku rękawiczek i gwizdków. Zamiast tego proponuję zastanowić się, co łączy starożytnych czarowników z producentami tripowej elektroniki i dlaczego sekwencer jest dalekim krewnym rytualnego bębna.
Czytając recenzje premier płytowych, pewnie nieraz natykacie się na odmieniane przez wszystkie przypadki słówko trans. Nieważne czy recka dotyczy nowego odkrycia undergroundowego dubstepu, czy monumentalnego albumu torturujących swoje gitary postmetalowców. Transowość jest tyleż wszechobecną jakością współczesnej muzyki, co i jej wielkim banałem.
OK, ale czym jest trans? Amerykańska badaczka Judith Becker definiuje go jako stan umysłu charakteryzujący się wzmożonym skupieniem przy jednoczesnym przytępieniu świadomości i dostępie do wiedzy i doświadczeń niedostępnych w innych stanach. Innymi słowy, chodzi o ten szczególny rodzaj fazy, w trakcie której intelekt przełącza się na autopilota, a wrażliwość na bodźce rozregulowuje się jak układ nerwowy maklera podczas załamania giełdy. Czas stanął blisko obok mnie, miał nabrzmiałą grubą twarz i jadł ser – rekapitulował ongi swój własny trans zespół Bielizna.
Istnieją dwa rodzaje transu – ten wywoływany psychoaktywnym stuffem do zajadania, łykania bądź palenia oraz trans naturalny, najczęściej łączony z muzyką. Są oczywiście tacy, którzy stawiają na oba, zarzucając garść dropsów w drodze do miejscowej imprezowni, ale nas nie interesuje chemia, coś takiego, proszki kurde, ani inna hemoglobina. Już nasi pra-pra-pradziadowie przekonali się, że w specyficzny stan potrafi wprowadzać nawet rytmiczne bicie kijem w wydrążony pień drzewa.
Książka La Musique et la transe: Esquisse d’une théorie générale des relations de la musique et de la possession ma już ponad trzydzieści lat, ale zasygnalizowane w tytule zagadnienie ogólnej teorii związku muzyki z transem nie doczekało się lepszego opracowania. Badający przez wiele lat kultury pierwotne francuski etnomuzykolog Gilbert Rouget przekonywał w niej, że wydarzenie dźwiękowe wprawia słuchacza w odmienny stan umysłu za sprawą swej rytmicznej organizacji. Po prostu good beat = good trip.
Tak też szamańskim inicjacjom, rytuałom duchowego oczyszczenia czy magicznym procesom leczniczym towarzyszyło nieraz monotonne bębnienie, zdolne – jak dowodzą neurolodzy – do oddziaływania na mózg poprzez desynchronizację neuronów. Ten efekt znany był zresztą w wielu kulturach – od mistyków sufickich, poprzez medytujących mistrzów zen aż po słowiańskich Wołchwów przyzywających duchy. Sztuka i religia, karnawał i saturnalia, taniec i słuchanie oratoriów – wyliczał Aldous Huxley w kultowych Drzwiach percepcji – Wszystko to służyło jako drzwi w ścianie. Portal do totalnej transcendencji lub ekstatycznego odlotu.
No dobra, ale jaki związek mają tajemne ceremonie sprzed wieków ze swojskimi baunsami w sobotni wieczór? Abstrahując od tego, że parkietowe wygibasy są swoistą formą niekończącego się karnawału, możemy przyjąć, że monotonne rytmy na część klubowiczów oddziałują w podobny sposób, co dudnienie magicznego kotła na młodego Indianina, przechodzącego wtajemniczenie na czarownika (szczegół, że ten ostatni być może zdążył już wcześniej golnąć sobie soku z pejotlu). Zmienia się rytuał, inne są zaklęcia, ale trans pozostaje ten sam. Nie trzeba być muzykologiem, aby zauważyć, że rodowód pewnych subgatunków EDM obejmuje transowe tradycje znacznie starsze niż dzieje samplera i sekwencera.
Weźmy choćby goa trance sięgający do muzyki indyjskiej, dub przywołujący echa karaibskich misteriów czy wszelkie kwaśne odjazdy będące duchowym spadkiem po hipisowskim odlocie Lata Miłości.
Ale uwaga, bo taneczna maligna może być niebezpieczna. Przekonali się o tym uczestnicy tzw. epidemii tańca w lipcu 1518 roku. Blisko czterystu mieszkańców Strasburga całymi dniami i nocami wycinało wówczas obłędne hołubce na ulicach miasta. Trwająca ponad miesiąc plaga zakończyła się dla niektórych śmiercią z wyczerpania, a wśród teorii wyjaśniających osobliwy fenomen pojawiła się i taka, która kładła go na karb rytualnego transu pewnej heretyckiej sekty. Ostrożnie zatem. Może nie tyle z samym transem, ile z dziwnymi ideologiami, które nikomu na parkiecie do szczęścia potrzebne nie są.
Tekst: Sebastian Rerak