Macie już solidny tytanowy łom, oburęczną katanę i jakąś miłą strzelbę? Umiecie biegać szybko i wiecie, którędy najłatwiej wydostać się poza tereny zabudowane? Czy zabezpieczyliście zapasy jedzenia na co najmniej tydzień? Nie? To znaczy, że nie jesteście przygotowani na zombie apokalipsę. Tymczasem hegemonia umarlaków to fakt.
Apokalipsa zombie
Żywe Trupy, Chodząca Śmierć, Zombie, Nieumarli. Kogo obchodzi jak się nazywają, skoro snują się po ulicach, gnieżdżą w podziemiach i tylko czekają, by wgryźć się w jakieś ciało, zabić, zarazić, wcielić w swe szeregi? Są nieopodal waszych drzwi! Możecie zabarykadować się przed nimi w mieszkaniu i patrzeć, jak kończy się zapas wody i pożywienia. Możecie rzucić się w wir walki – ale uważajcie, pierwsza zasada w boju z zombiakami brzmi: „Nie daj się otoczyć”. W prawdziwym świecie samotni bohaterowie to najczęściej… martwi bohaterowie.
Krew, flaki i pluszaki
Porucznik Rick Grimes zdaje się o tym nie wiedzieć. W końcu dopiero co obudził się ze śpiączki. Gdy więc wkracza solo na zdemolowaną stację benzynową, nie jesteśmy pewni, czy daleko zajdzie. Oko służbisty wyłapuje wśród wraków samochodów małą dziewczynkę, która w swoich futrzastych, króliczych kapciuszkach smętnie sunie w dal, ściskając w ręku pluszaka. On ją woła. Ona nie reaguje. Gdy wreszcie kształtna główka odwraca się w jego stronę, okazuje się należeć do krwiożerczego zombie. Pada strzał, a my widzimy dziecięcego trupa z rozwaloną czaszką. Tak zaczyna się pierwszy odcinek amerykańskiego serialu „The Walking Dead”. Wstrząsający początek zwiastować mógł eskalację brutalności w kolejnych częściach. Szczęśliwie opowieść góruje nad makabrą.
Rick to gliniarz wyższego szczebla w Cynthianie. Mała mieścina w stanie Kentucky była pierwszym miejscem na świecie, w którym produkowano żółte karteczki post-it, ale kogo to niby obchodzi? W zasadzie akcja mogłaby zawiązać się w jakiejkolwiek innej dziurze. Króregoś dnia Rick obrywa w strzelaninie, do jakiej dochodzi podczas rutynowego zatrzymania, i wpada w śpiączkę. Gdy się budzi, nic już nie jest takie jak dawniej…
Tak zaczyna się epopeja, którą oglądaliśmy przez kolejne odcinki. Każdy przynosił zwroty akcji, a pierwszoplanowy bohater zyskał towarzyszy drogi przypominających nieco drużynę w niekonwencjonalnej grze fabularnej: lokalny mędrzec, sprytny dostawca pizzy (proszę się nie śmiać, kto inny lepiej zna miasto?), obdarzony porywczym charakterem kusznik. Oprócz nich oczywiście kobiety i dzieci.
Z biegiem czasu poznajemy bliżej większość z postaci… no, chyba że ktoś da się ugryźć czy zadrapać, a w rezultacie zakazić zombie-zarazą. Twórcy zadbali o pełen przekrój wiekowy, społeczny i etniczny, mamy też oczywiście sporą różnorodność charakterologiczną. Gdyby jednak i to nie wystarczało, dosyć szybko zmieniają się krajobrazy. Poza typową małomiasteczkową prowincją, trafiamy do Atlanty – świetnie przygotowanej przez scenografów metropolii w wersji post-apo. Do tego wracamy na łono natury za sprawą pewnego obozowiska… I tu może poprzestańmy na wyliczaniu, by nie zdradzić widzom zbyt wiele.
Jak żyć z zombiakami?
Wydawałoby się, że wszystko to już znamy. Ekranizacja przełomowej dla obecności zombie w popkulturze książki Richarda Mathesona „Jestem legendą” pokazała efektowne miasto-widmo i bohatera, który okazał się ciekawszy od tego granego przez Willa Smitha. Nakręcony przez George’a Romero, a po latach przypomniany przez Zacka Snydera „Świt żywych trupów” (następca słynnej „Nocy…”) skoncentrował się na centrum handlowym, w „Żywych Trupach” również bardzo istotnym.
O więcej analogii nietrudno i powtórzenia być muszą skoro martwe ścierwo jest wszędzie. Dowlekło się nawet do Afryki („The Dead”), na Kubę („Juan de los Muertos”) i – według prasowych doniesień – właśnie puka do wrót Bollywood („Shaadi of the Dead”). Niemniej dzięki formie serialu „The Walking Dead” pozwala na znacznie więcej. Ma dużo czasu na budowanie klimatu. W końcu rozkręca się w momencie, w którym większość trzymających w napięciu filmów o zombie stawia ostatni oślizgły wykrzyknik.
Owszem, nie brak egzekucji na paskudnych nieumarłych, ale ważne jest to, co dzieje się prócz nich. To tak, jakbyśmy oglądali Zombie Big Brothera (Brytyjczycy już na to zresztą wpadli w straszno-śmiesnzym „Dead Set”). Wszelkie formy walki o władzę, romanse, napięcia, rodzinne awantury – w obliczu atmosfery braku nadziei – przybierają na sile. Po sześciu odcinkach widz czuje się zaniepokojony i przytłoczony. Reżyser Frank Darabont porzuca go w miejscu, w którym nie ma nadziei. I co z tego, skoro stamtąd zabrać może Robert Kirkman, scenarzysta komiksowy, który w 2003 roku rozpoczął prawdziwe szaleństwo na Chodzącą Śmierć. Ten facet dopiero się rozkręca!
Przygotowane do jego tekstu, czarno-białe zeszyty komiksowe, rysowane początkowo przez Tonego Moore`a, a potem Charliego Adlarda, to krótkie, zwarte, świetnie skonstruowane i trzymające w napięciu fabułki. Każda kolejna urywa się w takim momencie, że z jednej strony otrzymujemy dobre zamknięcie zeszytu, z drugiej wprost nie możemy się doczekać tego, co będzie dalej. Jest ich ponad 80. Będzie więcej.
Darabont zacierał ręce. Kreślone w sposób realistyczny kadry stały się świetnymi storyboardami do serialu. Podczas oglądania rozpoczynającego odcinka osoby znające komiks miały prawo poczuć déjà vu. Szczęśliwie nie jest tak, że czytelnicy umierają z nudów podczas seansów, a widzowie nie mają wcale ochoty czytać tego, co już zostało tak sprawnie nakręcone. Kirkman, który został jednym z producentów wykonawczych serialu, zadbał o to, by na ekrany wprowadzić nowych bohaterów, pozostawiając wiele fabularnych meandrów dostępnych tylko dla oczu właścicieli komiksu.
Jeszcze dymi nieumarły
To, co pozostaje niezmienne, to wymowa. Ciężar może zdeprymować, a krwawe sceny nie przyniosą katharsis. Obserwujemy, jak zmieniają się definicje dobra i zła, kształtuje się nowy etos, a to, co uchodziło za zbrodnię w normalnych czasach, tu staje się koniecznością niezbędną do przetrwania. Do głosu dochodzi duch Machiavellego, ze swym amoralnym podejściem do życia ludzkiego: nie podporządkowujesz się grupie, sprowadzasz na nią zagrożenie, musisz być zatem odizolowany, najlepiej przykuty do rury na dachu lub dyskretnie zastrzelony w walce…
W takich okolicznościach bohaterowie otrzymują od losu nowe role. Widać to zwłaszcza po głównej postaci, Grimesie, który wraz z wchodzeniem w głąb nowego świata zmienia swoją postawę, dostosowuje poglądy. A gdy już raz przemienił się z samotnego strzelca w dzielnego, choć samozwańczego szeryfa, do końca musi dźwigać ciężkie brzemię – utrzymać grupę przy życiu, a przy tym pozostać za wszelką cenę tym dobrym.
Tymczasem zagrożeniem nie są wyłącznie zombie. Wrogami są inni ludzie, którzy w dobie anarchii wykorzystują cynicznie swoją pozycję. Bo mogą. Wrogiem jest w końcu nie tylko brak konstytucyjnych władz wykonawczych, ale też brak perspektyw. Gdzieś tam kołaczą się myśli, że w obliczu zagłady świata, jaki się zna, wszystko traci nagle sens…
Kirkman i Darabont kreślą metaforę współczesności. A zombie-apokalpsa nadaje się do tego wręcz idealnie. Sami nieumarli od początku stanowili wdzięczny punkt wyjścia do konstruowania wszelkiego rodzaju paraboli. Fakt, że z jednej strony nie należą już do świata żywych, że są jakby obojętni na pewne bodźce, a zarazem wciąż funkcjonują, pozwala na przypisywanie im kolejnych, ukrytych znaczeń. Romero „zombifikował” konsumentów, zaś „The Walking Dead” to w pewnym stopniu wizja USA, a nawet i świata w dobie przedłużającego się kryzysu. Ci, którzy wyszli z niego obronną ręką, muszą przewartościować nieco swój światopogląd; ci, którzy stracili wszystko, muszą wyznaczyć sobie inne cele, powrotu do przeszłości bowiem nie będzie.
Nieprzypadkowe są też skojarzenia z realiami Dzikiego Zachodu, z epoką, gdy państwo amerykańskie dopiero się wykuwało, a pionierzy przedzierali się przez ziemie nieznane, wydzierając każdą piędź ziemi niegościnnym tubylcom, przedkładając bezpieczny kąt do snu i garnek ciepłej strawy nad wszystkie inne dobra ludzkości.
Biegnij, zombie, biegnij!
A same zombiaki? Mają się tu świetnie. Zresztą w przeciwieństwie do innych nieumarłych, takich jak wampiry, popkultura obeszła się z nimi bardzo łaskawie, nie czyniąc z nich obiektów westchnień i bohaterów mokrych snów nastoletnich nimfetek. Pozostają lekko nadgniłymi, paskudnymi i krwiożerczymi bydlakami.
„The Walking Dead” – z jednej strony dość niefortunnie, a z drugiej wcale nie tak znów błędnie – tłumaczone na polski jako „Żywe Trupy” przywraca telewidzom zombiaków takich, jakich chcieliby pamiętać z pierwszych filmów Romero. Żadnych dziwnych mutantów w stylu „Resident Evil”, ani zabawnie ogłupiałych, porykujących truposzy w klimatach „Shaun of the Dead” Pegga i Wrighta. Nic, tylko przerażające kreatury. One nie są na tyle bezmyślne, by nie umieć przekręcić klamki w drzwiach, błyskawicznie reagują na dźwięki i zapachy, a – co najciekawsze – potrafią być całkiem żwawymi sukinsynami.
Krytycy sugerują, że zdynamizowanie motoryki nieumarłych wynika z potrzeby podniesienia poziomu adrenaliny u widzów. Któż bowiem chciałby oglądać ucieczkę grupy ludzi mających do dyspozycji samochód w momencie, gdy pościg rusza iście żółwim tempem. Tak, zarówno serial, jak i komiks ciągle podsycają poczucie zagrożenia. „Zimni” nie pozwalają o sobie zapomnieć choćby na moment.
Napletek nieboszczyka
Nie pomaga nam kultura, bo ledwie wyłączymy telewizor, czy odłożymy komiks, a tu… zombie, zombie, zombie. Mniejsza o świat, gdzie dotarto już do poziomu „Dumy, uprzedzenia i zombie”, wystarczy spojrzeć na Polskę. Wiele mówiono o nieukazującej się już sieciowej serii „Zombies Ate My Baby”, z kolei blog „Polskie Zombie” dostarczał uciechy, prezentując kreślone przez różnych autorów portrety zzombifikowanych celebrytów – od Dody po Marię Skłodowską-Curie. Kolejne granice przekroczyło „Przedwiośnie żywych trupów” Kamila Śmiałkowskiego, w którym trochę jest o szklanych domach, a trochę o tym, jak Cezary Baryka, nie w pełni zzombifikowany, walczy z drugą naturą pożeracza mózgów, a także nawilżane margaryną i gwałcone (również w oczodoły, a jakże!) zombie w komiksowym „Napletku Nieboszczyka” Ojca Rene.
Jeśli wy nie chcecie, by wasze mózgi stały się pożywką dla nieumarłych, lepiej już dziś nauczcie się co najmniej jednej sztuki walki, zadbajcie o ten tytanowy łom, no i przyswajajcie kolejne lektury, wciągajcie seriale i filmy. Branża zadbała, abyście przed Halloween mieli stosowne zajęcie. Zapewne stąd decyzja, by 90. zeszyt komiksu Kirkmana ukazał się pod koniec października, a emisja drugiego sezonu serialu rozpoczęła w jego połowie.
Nie pozostaje więc nic innego, jak dobrać broń i… czytać, oglądać, chłonąć. Im lepiej poznacie wroga, tym dłużej przeżyjecie w świecie przezeń opanowanym. Tylko nie dajcie się ugryźć!
tekst: Dominika Węcławek