Spike Jonze – ułożony szaleniec

mężczyzna trzymający nagranie filmowe

„What will he do next? Whatever the fuck I want” – słowa Bama Margery, współtwórcy „Jackassa” idealnie pasują do Jonzego. Chciałbym być jak Spike Jonze. Naprawdę. Nie z powodu splendoru, kasy i sławy. Nic z tych rzeczy. Poprostu nie ma drugiej takiej osoby w Hollywood, która byłaby sama sobie  sterem i okrętem, co reżyser wchodzącego właśnie na polskieekrany filmu „Ona”. Jak dotąd nos nie zawiódł go ani razu.

Spike Jonze – postać reżysera

Z czym kojarzycie Spike’a Jonze? Większość powie z produkcją „Być jak John Malkovich”. Kilka osób stwierdzi, że z najlepszymi teledyskami, jakie powstały w latach 90. Plus kilka świetnie przyjętych filmów pełnometrażowych, produkcja kultowego „Jackassa”, kilka drugoplanowych ról (kto wypatrzył go w „Wilku z Wall Street”?), może jeszcze deskorolka, reżyseria dziesiątek filmów reklamowych, posada dyrektora kreatywnego należącego do Vice’a kanału vbs.tv…

Wystarczy. Nad wszechstronnością Jonzego zachwycają się miliony. Jakim cudem ten niepozorny blondyn potrafi nie tylko trzymać pieczę nad dziesiątkami projektów, ale i sprawiać, by wszystkie zamieniały się w złoto? Jako reżyser filmów pełnometrażowych nie zaliczył ani jednej porażki. Jego klipy są teledyskowym wzorcem z Sevres. Zna wszystkich. Wszystko wyszło mu w życiu. Nawet gdy stawał po drugiej stronie kamery, kradł kolegom show, jak choćby miało to miejsce w „Złocie pustyni”, gdzie wcielił się w postać zwariowanego Conrada Viga. Jak pan to robi, panie Jonze? A właściwie to nie Jonze, tylko Spiegel. Adam Spiegel. Pseudonim Spike Jonze został zaczerpnięty z postaci Spike’a Jonesa, działającego w latach 50. amerykańskiego muzyka, który wsławił się przerabianiem jazzu na satyryczną nutę. To pomysł dawnego szefa Jonzego, jeszcze z czasów, gdy ten jako nastolatek pracował w niewielkim sklepie w miejscowości Bethesda, stan Maryland. Trop był, jak się okazało, trafny. Kariera Jonzego w znakomitej większości oparła się właśnie na inteligentnym przerabianiu darów popkultury, w dodatku ze sporą dozą humoru i ironii. Zupełnie, jak u Jonesa, który do swoich utworów na „klasyczne” instrumenty dorzucał odgłosy wyjącego psa czy dźwięk klaksonu.

Spike Jonze – historia

Gdyby nie przebojowość Jonze zapewne pozostałby jednym z wielu nastoletnich skaterów z małych miasteczek, którzy piątkowe wieczory spędzają siedząc na krawężniku z paczką nachosów w dłoni. Bycie dzieckiem zarabiających na przekonywaniu ludzi doradcy finansowego i specjalistki od public relations do czegoś jednak zobowiązuje. I tak 17-letni Spike Jonze pewnego dnia zebrał się na odwagę i wysłał list do redakcji prenumerowanego przez siebie magazynu sportów ulicznych „Freestylin”. Do koperty wsadził także kilka swoich tekstów. Odpowiedź była krótka: „Mamy dla ciebie pracę, przyjeżdżaj!”.

Kilka dni później Spike Jonze był już na Zachodnim Wybrzeżu. Jako dziennikarz „zaliczył” większość liczących się imprez deskorolkowych w kraju. Na jednej z nich zaprzyjaźnił się z członkami deskorolkowej formacji Blind, dla której nakręcił 20-minutowy dokument “Video Days”. Zastosował w nim dość nowatorski jak na tamte czasy sposób kręcenia reżyser, sam wytrawny skater, filmował jadąc na desce za swoimi bohaterami. W tym samym czasie muzycy Sonic Youth poszukiwali kogoś, kto nakręci utrzymany w deskorolkowym klimacie teledysk do ich singla „100%”. Wybór padł właśnie na Jonzego.

I tu badający postać twórcy fani stają przed niezłą zagwozdką. Bo i z jednej strony mamy przed oczyma obraz niesamowicie obrotnego młodzieńca, który już w wieku 25 lat mógł poszczycić się reżyserią klipów dla Beastie Boys, Weezera, Dinosaur Jr., Bjork, R.E.M. czy The Breeders. Wydaje się, że facet nie bierze jeńców i wali do przodu jak taran? Tymczasem z wypowiedzi wszystkich współpracowników Jonzego wynika, że mamy do czynienia nie z idącym po trupach kariero-wiczem, lecz osobnikiem typu „przepraszam, że żyję”. „To współpracujący z nim ludzie tworzą jego mitologię, nie on sam. Spike tak naprawdę w ogóle nie lubi mówić o sobie” – powiedział w rozmowie z Dallas Observer Scott Rosenberg, wieloletni kumpel reżysera. Wiadomo, że Jonze dobrze czuje się tylko w gronie zaufanych przyjaciół. Dla obcych jest nieśmiałym, nieco zahukanym facetem. To jeden z tych typów, który czerwieni się i spuszcza głowę, gdy ludzie zaczynają prawić mu komplementy. Jak zatem ktoś taki ma w Hollywood na tyle wolną rękę co on? Po prostu współpracownicy bezgranicznie ufają jego nawet najbardziej wariackim pomysłom. Wierzą mu, bo Jonze jeszcze nigdy nie zawiódł.

Spike Jonze – twórczość

Wspomniany już film „Video Days” był jednym z najbardziej kultowych deskorolkowych obrazów lat 90. Jego wszystkie nakręcone w tamtej dekadzie teledyski wyznaczały zupełnie nowe trendy w dziedzinie reżyserii wideoklipu. Wychowany na telewizji Jonze filtrował przez swoją wyobraźnię kolejne gatunki, tworząc z nich dzieła absolutnie oryginalne, choć przecież żywo czerpiące z klasyki. To on nakręcił stylizowany na telewizyjne produkcje policyjne klip do utworu „Sabotage” Beastie Boys. W „It’s Oh So Quiet” Björk zabawił się konwencją musicalu, zaś „Buddy Holly” Weezera to czytelny pastisz amerykańskich seriali komediowych z lat 50. A przecież nawet dziś, gdy oglądamy produkcje Jonzego – już nie dwudziestokilkulatka z kamerą, lecz legitymującego się nominacjami do Oscara artysty pełną gębą – wciąż odnosimy nieodparte wrażenie obcowania z twórcą o dziecięcej, nieco naiwnej wrażliwości. Zupełnie zwariowane pomysły scenariuszowe (wchodzenie do głowy Johna Malkovicha lub romans z dziewczyną z komputera) to domena młodzieńczej, niczym nieskrępowanej, a przez to trochę niepoważnej wrażliwości. Ale Jonze ma w nosie dorosłość i wszelkie związane z nią konwenanse. Wciąż chętnie angażuje się w projekty, adresowane do młodszego pokolenia, by wspomnieć choćby „Jackass” czy pracę dla Vice’a. Jak mało kto potrafi bawić się kulturą popularną. Burzy, przestawia, wykręca na drugą stronę. Jest w tym wszystkim zwyczaj-nie, po ludzku autentyczny. Idąc na kolejny film Spike’a Jonze czujemy przyjemne odprężenie, wiemy bowiem, że nawet sprzedając nam towar raczej przygnębiający („Ona”) autor ubiera go w luźną, bardzo przystępną formę.

Wypada dodać, że Spike Jonze miał w swoim życiu naprawdę sporo szczęścia. Debiutując na dużym ekranie pod koniec lat 90. trafił na idealny moment, w którym poszukujący nowych, zdolnych twarzy hollywoodzcy producenci zaczęli przyglądać się młodym twórcom z kręgu kina niskobudżetowego. W ten sposób pozwolili rozwinąć skrzydła m.in. Davidowi O. Russellowi, Wesowi Andersonowi czy właśnie Jonzemu. Jego „Być jak John Malkovich” znakomicie wpasował się w wiodący na przełomie dekad nurt kina tyleż ambitnego, co ekstrawaganckiego, bawiącego się formą wy-razu, ściśle nawiązującego do teledyskowego stylu rodem z MTV. „Matrix”, „Podziemny krąg”, „Biegnij Lola, biegnij” to przykłady z tej samej półki. Ponadto los pozwolił mu zetknąć się z Charliem Kaufmanem, filigranowym sce-narzystą z Pasadeny, jeszcze w latach 90. zarabiającym na życie pisząc scenariusze do telewizyjnych seriali. Wariacki pomysł filmu, w którym główny bohater wchodzi do głowy Johna Malkovicha był zbyt absurdalny dla wszystkich – poza, rzecz jasna, Jonzem. Wątpliwości miała nawet sama tytułowa gwiazda. „Byłem pewien, że pojawię się tam i powiem maksymalnie jedno zdanie” – wyznał po latach Malkovich. Obsypany nagrodami „Być jak John Malkovich” awansował Jonzego i Kaufmana do pierwszej ligi Hollywood.

„To nie jest przerośnięty slacker, Spike tylko pozornie wydaje się być luzakiem. Rzadko spotyka się tak ciężko pracujących twórców jak on. Podczas kręcenia filmu jest maksymalnie skupiony na pracy aktorów, jego uwagi są łagodne, ale stanowcze” – opowiada dobra znajoma Jonzego, aktorka Catherine Keener.

W końcu tylko twarda reżyserska ręka potrafiłaby ujarzmić uchodzących za wyjątkowo trudnych we współpracy Johna Malkovicha czy Joaquina Phoenixa. Współpracownicy podkreślają obsesyjną wręcz dbałość Jonzego o jak najbardziej kompleksowe przedstawienie postaci głównych bohaterów. A i tak nigdy nie wiadomo, jaki finalnie będzie efekt jego opowieści. „Dla mnie to genius” – uważa Scott Rosenberg. „Ale nigdy nie miałem pojęcia, co też siedzi w jego głowie”. Czyli z jednej strony anarchista, z drugiej skrupulatny urzędnik. Jeśli szaleństwo, to jak najbardziej kontrolowane.

Tekst l Jacek Sobczyński

Zobacz też: Mumblecore. Zbyt alternatywni na Sundance

Mumblecore. Zbyt alternatywni na Sundance

Oceń artykuł. Autor się ucieszy

Lubisz nas? Obserwuj HIRO na Google News