Jeśli jechaliście przez pół Polski by posłuchać schorowanego idola, powinniście byli w zasadzie przewidzieć, jak to może się skończyć. Niestety gwiazdy miewają humory i łatwo je nieświadomie obrazić, zwłaszcza pokroju Morrisseya.
Ciężko zgadnąć, o jaki szowinistyczny tekst mogło chodzić, bo strach przed okrzykiem “don’t chat, just sing!” jest sporym absurdem. Fani krzyczą, klaszczą, piszczą, nie pozwalają się wypowiedzieć. Wydawać by się to mogło normalnym, typowym, standardowym, a jednak tak nie jest. Na koncertach powinno być cicho jak makiem zasiał, a osoby chcące zabrać głos, z jakichkolwiek powodów, powinny chyba podnosić rękę, aby przypadkiem nie urazić artystycznej dumy.
Także próby odnalezienia osoby winnej całemu zamieszaniu, tym razem nie Morrisseya, a śmiałka z publiczności, świecenie latarkami i poszukiwania, mające rzekomo przywrócić artystę scenie wydają się śmieszne. Cóż, organizatorzy się starali i wykazali twórczą inwencją. Schowajmy jednak kredki do plecaka i opuśćmy gimnazjalną klasę, gdzie takie reakcje były na porządku dziennym.
Internet błyskawicznie zawrzał, no bo co innego robić można stojąc bezczynnie w dusznej Stodole i czekając na obrażalskiego. Facebook, snapchat, na stronach wydarzenia pojawiły się pytania, poszukiwania, drwiące posty, grafiki imitujące “Gdzie jest Wally?”. Powstał nawet fanpage “Cała Warszawa szuka Morrisseya”, miejmy nadzieję że Kraków zaraz do niej nie dołączy.
Aktualnie bawią też komentarze domagające się zwrotu biletów i wyliczające poniesione koszty. Przecież wyszedł, zagrał, można było się napatrzeć i na pewno przeżyć niezapomniane, wypełnione emocjami chwile. Także zrzućmy kolejne warstwy cebuli, zapomnijmy o bilecie, o przejeździe i cieszmy się, że w ogóle Morrissey się pojawił.
Zdjęcia | Facebook.com
Tekst | Dorota Iskrzyńska