Nie dla mnie porno. Od porno chcę mieć głowę wolną — zarzekał się w jednej z piosenek Maciej Maleńczuk. Gdyby lider Homo Twista chciał pozostać wierny dawnej deklaracji, najpewniej musiałby zrezygnować dziś z chodzenia do kina.
Mainstreamowi twórcy dawno już utracili niewinność tytułowego bohatera „Big Lebowskiego”. W jednej ze scen kultowego filmu braci Coenów podstarzały hipis oglądał w telewizji fabułę o jednoznacznej proweniencji gatunkowej. Oto monter telewizji kablowej został wezwany do mieszkania dwóch półnagich dziewczyn.
Na prowokacyjne pytanie towarzyszki: „Jak myślisz, co stanie się dalej?”, Lebowski odpowiadał po namyśle: „Hm, facet naprawi kablówkę?”. Bohater Coenów musi pogodzić się z tym, że współczesne kino coraz bardziej otwarcie flirtuje z branżą XXX. Pierw-sze umizgi zaczęły się już jednak znacznie dawniej. Wiele osób byłoby skłonnych stwierdzić, że główny nurt stracił dziewictwo w roku 1972.
Potrzebujesz MacBooka? Razem z ekspertami Lantre wybraliśmy maszynę dla ciebie 💻🍏👍
Wtedy to właśnie do kinowej dystrybucji w Stanach Zjednoczonych dopuszczono jawnie pornograficzne „Głębokie gardło”. Film Gerarda Damiano w krótkim czasie zrobił się modny na salonach i zwabił do kina postacie pokroju Jacka Nicholsona czy Trumana Capote.
Seksualna rewolucja w świecie filmu dopiero się jednak rozpoczynała. Ponad 20 lat później do pęknięcia kolejnej bariery, z perwersyjną przyjemnością, doprowadził Lars von Trier. W „Idiotach” duński reżyser zszokował snobistyczną publiczność festiwalu w Cannes za sprawą – wypełniającego cały ekran – obrazu penisa w stanie wzwodu. Branża porno nie pozostaje głucha na podobne zaloty i odpowiada na nie z nawiązką. Ważną gałąź przemysłu XXX od lat stanowią parodie popularnych filmów: „Womb Rider”, „Whore of the Rings” czy „Raiders of the Lost Arse”. Podobna praktyka budzi zazdrość i pozwala postawić pytanie: kiedy w Polsce doczekamy się „Członka na torze” bądź „Ewa chce dać”?
EKSTREMIŚCI I WSTYDNISIE
Porno od dawna wzbudza fascynację awangardy. Jednym z najbardziej znanych produktów Fabryki Andy’ego Warhola pozostaje filmowy żart o wszystko mówiącym tytule „Blow Job”. Dziś tamte tradycje kontynuuje chociażby Isabella Rossellini, która objeżdża światowe festiwale z kolejnymi odsłonami projektu „Green Porno”. Fascynujący cykl opowieści o zachowaniach seksualnych zwierząt przypomina owoc współpracy Krystyny Czubówny z Hugh Hefnerem. Pozór artystycznych ambicji często bywa jednak traktowany jako alibi dla twórców epatujących estetyką szoku. Skandalizujący „Serbski film” bywa opisywany jako nihilistyczny komentarz na temat kondycji moralnej społeczeństwa doświadczonego przez wojnę i reżim Miloševicia. W rzeczywistości jednak – obfitujące w sceny kazirodztwa, nekrofilii i pedofilii – dzieło Srdjana Spasojevicia wydaje się po prostu gwałtem zadanym wrażliwości widza.
Z podobnymi ekstremami sąsiadują dziś filmy mainstreamowe, które pozornie trudno byłoby podejrzewać o fascynację pornografią. Perwersyjna próba pożenienia dwóch odmiennych wrażliwości prowadzi często do zaskakujących wniosków. Twórcy kina hollywoodzkiego bardzo przypo-minają jednego z bohaterów znanej z naszych kin „Dziewczyny z Monako” Anne Fontaine. Paryski adwokat grany przez Fabrice’a Luchiniego nigdy nie wziął sobie do serca słów Leszka Millera o tym, że „prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy”. Choć bohater bez trudu uwodził kolejne kobiety, nigdy nie był w stanie zapewnić im erotycznego spełnienia. Zafascynowani porno twórcy głównego nurtu także w końcu oblewają się rumieńcem wstydu, poddają się tremie i ukradkiem powracają na bezpieczne pozycje drwiny bądź moralizatorstwa
RÓŻOWE ARCYDZIEŁA
Hollywoodzkiemu kinu czasem udaje się jednak uczynić porno czymś więcej niż pieprznym ozdobnikiem konwencjonalnej fabuły. Niedościgłym wzorem opowieści o branży XXX na długo pozostanie „Boogie Nights”. W filmie Paula Thomasa Andersona mitologiczny „American Dream” zamienia się w mokry sen napalonego naiwniaka. Historia Dirka Digglera, chłopaka o małym rozumku i wielkim penisie, stanowi gorzką parodię opowieści z cyklu „od pucybuta do milionera”. Mimo początkowych sukcesów bohater okazuje się ostatecznie ponurą ofiarą swoich czasów. Podszyty swoistą niewinnością entuzjazm Digglera i spółki prze-staje być potrzebny, gdy przemysł porno odkrywa potencjał rynku VHS. Różowa landrynka zamienia się tym samym w niezwykle gorzką pigułkę.
Z charakterystycznej dla siebie perspektywy ironicznego outsidera przemysłowi porno przyjrzał się także Miloš Forman. W tytułowym bohaterze „Skandalisty Larry’ego Flynta” reżyser dostrzega kogoś w rodzaju mimowolnego bojownika o podstawowe swobody demokratyczne. Walka naczelnego „Hustlera” o możliwość bezkarnego prezentowania pornografii oznacza w rzeczywistości batalię w obronie wolności słowa. Nie przeszkadza w tym kontekście fakt, że Flyntowi chodzi akurat o wyjękiwane z rozkoszy monosylaby.
SFLACZAŁE FALSYFIKATY
Poprzeczka postawiona przez Andersona i Formana wydaje się niezwykle trudna do przeskoczenia. Mimo wszystko reżyserzy nie ustają w skazanych na niepowodzenie próbach dorównania mistrzom. Na ostatnim festiwalu w Berlinie pojawiły się dwa filmy stanowiące niewprawne kopie arcydzieł sprzed kilkunastu lat. „Lovelace” – biografia gwiazdy „Głębokiego gardła” – opisuje światek porno lat 70. bez finezji „Boogie Nights”. Film Roba Epsteina i Jeffreya Friedmana zbyt natrętnie skupia się na uczynieniu z bohaterki seksualnej męczennicy. Niestroniąca od melodramatycznych klisz „Lovelace” przypomina odcinek serialu „Trudne sprawy” zrealizowany według scenariusza Kazimiery Szczuki.
Równie duży zawód przyniosła premiera „Prawdziwej historii króla skandali”. Choć tytułowy bohater – Paul Raymond – bywał nazywany angielskim Larrym Flyntem, reżyser Michael Winterbottom nie miał pomysłu na wykorzystanie tej analogii. „Prawdziwa historia…” budzi skojarzenia z egzemplarzem „Playboya” bojaźliwie kartkowanym pod stołem na eleganckim przyjęciu.
ŚWIŃSKA SŁODYCZ
Na największy mezalians zakrawałby z pozoru związek pornografii z niekryjącą swego konserwatyzmu komedią romantyczną. Filmy, dla których horyzont obyczajowej śmiałości przez lata wyznaczały jęki Meg Ryan udającej orgazm w „Kiedy Harry poznał Sally”, coraz chętniej opowiadają o seksie i nagości. Bynajmniej nie stanowi to jednak zwiastuna światopoglądowej rewolucji. Kontakt z ekstremum nie wodzi na pokuszenie, lecz – przeciwnie – służy umocnieniu tożsamości gatunku. Twórcy z reguły dbają zresztą o to, by w odpowiednim momencie odciąć się od nie-właściwych skojarzeń i mylnie przypisywanych intencji. Joseph Gordon-Levitt zdecydował się na zmianę tytułu swojego reżyserskiego debiutu z – sugerującego obsesję na punkcie seksu – „Don Jon’s Addiction” na prostsze „Don Jon”. W jednym z wywiadów aktor z właściwym sobie wdziękiem tłumaczył: „Poprzedni tytuł wprowadzał niektórych widzów w błąd. Sugerował, że główny temat opowieści stanowi uzależnienie od seksu bądź pornografii, co nie do końca byłoby prawdą. To trochę tak, jakby powiedzieć, że «Sokół maltański» to film o statuetce sokoła”. Zademonstrowany przez Levitta brak odwagi wcale nie musi jednak przekreślać artystycznego potencjału „Don Jona”. Reżyserski debiut znanego aktora wciąż ma szansę stać się humorystyczną repliką na nieznośnie kaznodziejski „Wstyd” Steve’a McQueena.
Zachowawczość Kevina Smitha bynajmniej nie umniejsza także radości z obcowania z „Zack i Miri kręcą porno”. Tytułowi bohaterowie decydują się grać w – jak to mówią – jebanych filmach z pobudek finansowych, ale dzięki wspólnej pracy odkrywają łączące ich uczucie. „Zack i Miri…” zasadza się na – właściwym najlepszym filmom Smitha – połączeniu wulgar-ci i ckliwości, które sam twórca celnie nazywa „świńską słodyczą”. Czynienie reżyserowi zarzutu z nazbyt romantycznego traktowania pornografii nie miałoby w tym przypadku żadnego sensu. Od czasu do czasu, zamiast namiętnym seksem lubimy przecież zadowolić się czułym pocałunkiem.
Tekst: PIOTR CZERKAWSKI
Zdjęcia: MATERIAŁY PROMOCYJNE