Niebezpieczni dżentelmeni. Witkacy i nic więcej? [recenzja]

niebezpieczni dżentelmeni

Pierwsze zapowiedzi filmu Niebezpieczni dżentelmeni były naprawdę intrygujące. Zagadka kryminalna z (przyszłymi) tuzami polskiej nauki i sztuki w roli głównej? Przedwojenne Zakopane? Dorociński w śmiesznych okularkach? Kupuję to! Oczywiście, że kupuję!

Ale nie wiem, czy była to rozsądna inwestycja.

Witkacy i inni

Koncepcja filmu jest bardzo prosta, a jego początek przypomina zakopiańską, starodawną wersję Kac Vegas. Po olbrzymim melanżu w domu Witkacego budzą się: gospodarz (w tej roli Marcin Dorociński), grany przez Andrzeja Seweryna Joseph Conrad (starający się uzyskać dokumenty potrzebne do wyjazdu z Galicji), antropolog Bronisław Malinowski (Wojciech Mecwaldowski) i Tadeusz Żeleński (Tomasz Kot), który szybko okaże się kluczową postacią całej intrygi.

Poza nimi w Witkiewiczówce jest również… trup. Panowie nic nie pamiętają, bo poprzedniej nocy zażyli silnie halucynogenny pejotl (sprawka Witkacego, a jakże), a do drzwi puka policja. I do tej pory wszystko zapowiada się świetnie – przede wszystkim ze względu na kreacje postaci i klimat.

Oczywiście na pierwszy plan wybija się przywdziewający tradycyjny góralski strój Witkacy, ale pozostali aktorzy również ciekawie odwzorowali swoich bohaterów. Niebezpieczni dżentelmeni są karykaturalni i nieco kreskówkowi, a widać to szczególnie poprzez aparycję, zachowanie i dialogi naszego skacowanego grona.

Im dalej w las…

Choć początek wygląda obiecująco, to im dalej w las, tym więcej zagrzybiałych koncepcji i nieświeżych pomysłów. Intryga kryminalna wydaje się zawiła, ale w praktyce jej rozwiązanie nie wymaga przesadnie wiele trudu, a i tak większości dowiadujemy się w trakcie jednej z końcowych rozmów.

Akcja zawiązuje się zgrabnie, ale im dłużej oglądamy, tym częściej ziewamy. Środek filmu to przegadane, nieinteresujące wypełnienie, w trakcie którego możemy poznać jeszcze więcej postaci znanych z historii. Widzimy młodego Piłsudskiego, napaloną Nałkowską czy pozbawionego charyzmy i nieco pierdołowatego Lenina.

niebezpieczni dżentelmeni

Jestem pewien, że twórcy nie mieli tego na celu, ale ja odbieram Niebezpiecznych dżentelmenów jako wydmuszkę mającą wyłącznie zaprezentować wiele postaci, o których każdy z nas słyszał na lekcjach historii czy polskiego. Tylko że… niewiele z nich przypomina siebie. Kreskówkowość tej produkcji bardzo szybko staje się jej wadą, a my coraz mniej chcemy poznawać kolejnych bohaterów.

Niebezpieczni dżentelmeni w akcji

Niebezpieczni dżentelmeni to w założeniu coś na kształt komedii kryminalnej. Faktycznie, niektóre momenty są naprawdę zabawne, ale, na Boga, większość tych gagów, motywów i formuł już widzieliśmy. I to wiele razy. I to nie jest tak, że Kawulski przedstawił je jakkolwiek oryginalniej czy lepiej od poprzedników.

Intryga również nie należy do wybitnie dobrze przemyślanych. Oczywiście wszystko ma jakiś sens i skleja się w całość, ale absolutnie nic na ekranie nie zaskakuje, nie porusza i nie porywa. No, może poza kreacją Dorocińskiego, który jest najciekawszą postacią na ekranie – szkoda tylko, że jest go mimo wszystko stosunkowo niewiele, a akcja skupia się raczej wokół Tomasza Kota.

Gwoździem do trumienki filmu Niebezpieczni dżentelmeni jest przepełniony truizmami monolog Tadeusza Żeleńskiego, który obejrzymy w ostatnich minutach produkcji. Nie wiem, na co liczył Kawulski – że uda mu się zdiagnozować ówczesne polskie społeczeństwo pod zaborami i przekazać nam niesubtelnym plaskaczem w mordę, że ani my, ani nasze czasy niewiele się różnią od tamtych?

Uniwersalizm pełną gębą, tylko trochę spitą, czerwoną i bełkoczącą.

Rozczarowany Niebezpiecznymi dżentelmenami jest Kuba Łaszkiewicz

Zobacz także: Najlepsze parodie filmów o zombie

Najlepsze parodie filmów o zombie – TOP 5

2,3/5 - (3 votes)

Lubisz nas? Obserwuj HIRO na Google News