Andrzej Chyra: Kto chciałby się ze mną modlić?

Jeden z bardziej rozpoznawanych polskich aktorów. Aktualnie obecny na ekranach kin w widowiskowych „11 minutach” Jerzego Skolimowskiego i nastrojowym dramacie „Znam kogoś, kto cię szuka” Julii Kowalski. Opowiedział „HIRO” o obu tych filmach, niechęci do internetu, groźnych zakusach „prawej strony” i oczekiwaniu na własnego Lee Marvina.

11 minut jest produkcją, która powinna chyba zelektryzować nawet osoby uczestniczące w jej realizacji. Jaka była Pana reakcja po obejrzeniu gotowego filmu?

Zaskoczyło mnie to, jak odległe okazały się poszczególne wątki, a ich zamknięcie w finale filmu dawało bardzo niepokojący efekt. Znałem scenariusz, wiedziałem, co będzie się działo na ekranie, ale już na etapie kręcenia czułem, że nie mam do czynienia z klasyczną konstrukcją. Historia przedstawiona w 11 minutach pozbawiona jest prostego przesłania. To raczej opowieść o dziwnym przeznaczeniu. Dziwnym, bo obojętnym na to, czy ktoś jest dobry, czy zły (śmiech). Także brutalność filmu stała się dla mnie bardziej widoczna dopiero po obejrzeniu.


Potrzebujesz MacBooka? Razem z ekspertami Lantre wybraliśmy maszynę dla ciebie 💻🍏👍

Udział w nim był dla Pana zupełnie nowym doświadczeniem? Przypadła Panu w udziale wymagająca rola.

Nie jest to jednak rola, która ewidentnie by mnie porwała. Zapewne bym jej nie przyjął, gdyby nie chodziło o film Jurka Skolimowskiego. Przymierzaliśmy się już wcześniej do współpracy, ale nic z niej wówczas nie wyszło, tym bardziej byłem więc ciekaw, jak teraz będzie się nam to „jadło”. Postać, którą odtwarzam, jest z pewnością wyzwaniem, ponieważ jest trudna i nietypowo napisana. Są w filmie bohaterowie prostsi i bardziej efektowni, ale cóż…

No właśnie, Pana bohater jest o tyle trudny, że wzbudza skrajne emocje – od śmieszności, poprzez grozę, na obrzydzeniu kończąc.

Sztuką było połączenie tych wrażeń tak, aby uniknąć przeszarżowania z którymś z nich. Mogłem przerysować tę postać lub odwrotnie – przegiąć w jej powadze. Balans był istotny, niemniej myślę, że jego osiągnięcie przyszło mi ze względną łatwością.

Jerzy Skolimowski powiedział, że 11 minut jest jego odpowiedzią na Hollywood. Na pewno film może rywalizować z blockbusterami pod względem akcji i napięcia, ale jednocześnie jest bardzo nowatorski od strony formalnej i fabularnej. Widzi Pan w nim dobrą alternatywę dla mainstreamu?

Myślę, że nawet gdy Skolimowski zbliża się do estetyki Hollywood, jego filmy pozostają w pewien sposób antyhollywoodzkie. To bardzo autorskie wypowiedzi, wyrażające także jego stosunek wobec mainstreamowej produkcji. Daleki jestem od stwierdzenia, że 11 minut stanowi komentarz do tego, co oferuje filmowa Ameryka, ale z pewnością jest świadomie zrealizowaną opowieścią. Nawet przy pewnych wewnętrznych podobieństwach do typowego kina akcji, wciąż pozostaje wyjątkowa.

Ma Pan wobec tego jakieś szczególne oczekiwania względem 11 minut? Nie tylko jako aktor, ale po prostu wielbiciel kina?

Patrzę na ten film przede wszystkim jako kolejną formalną i mentalną propozycję Jerzego – z jednej strony osobisty głos, z drugiej – konfrontację ze wszystkim, co dzieje się w kinie. Czy 11 minut może okazać się przełomem? Trudno powiedzieć. Skolimowski musiałby chyba doczekać się kontynuatorów, bo sam chyba nie zrobi drugiego podobnego filmu.

Do kin wejdzie niebawem jeszcze jeden obraz z Pana udziałem, Znam kogoś, kto cię szuka Julii Kowalski. Co przekonało Pana do występu w nim?

Poczułem, że historia ma potencjał, nie jest szablonowa. Mój bohater, choć wydaje się jednoznaczny, otoczony jest nimbem tajemnicy. Poza tym nadarzyła się okazja do pracy z nową ekipą. Warto przekonać się jak pracują inni i odświeżyć się w taki sposób. Atrakcyjną była też perspektywa podróży do Francji, nawet jeśli była to Bretania jesienią i pogoda nas nie rozpieszczała.

W tym filmie nakładają się na siebie dwie historie – obyczajowo-rodzinna, w jaką uwikłana jest odtwarzana przez Pana postać, oraz przypadek głównej bohaterki, dorastającej, neurotycznej nastolatki. Był Pan w stanie odnieść się także do sytuacji tej drugiej, nawiązać z nią emocjonalną więź?

W pewien sposób tak. Dziewczyna staje się łącznikiem między moim bohaterem a poszukiwanym przez niego synem. Jednocześnie sama znajduje się w trudnym momencie – musi radzić sobie z dorastaniem, z silnymi emocjami. Między bohaterami zawiązuje się pewna nić sympatii, zwłaszcza że ona ma niełatwą relację z ojcem, więc szuka oparcia w kimś innym, kto należy do jego pokolenia.

W Znam kogoś… dominuje język francuski, który nie jest Panu zupełnie obcy.

Znam trochę francuski, grywałem już w tym języku. Nadarzyła się więc okazja, by go sobie przypomnieć (śmiech).

Powiedział Pan kiedyś, że samotność jest dla Pana stanem naturalnym. Chyba trudno pogodzić to z pracą aktora, osoby bądź co bądź publicznej?

Mógłbym odpowiedzieć, sięgając po frazesy typu „samotny w tłumie”. Samotność nie musi być stanem człowieka żyjącego w odosobnieniu, lecz kogoś, kto kieruje swoją uwagę raczej na własne wnętrze. Funkcjonowanie w świecie jest dla niego jak zetknięcie dwóch różnych rzeczywistości.

Pytam, bo nie należy Pan do aktorów kokietujących publiczność – aktualizujących co chwila swoje strony na Facebooku, wrzucających wciąż zdjęcia na Instagram.

Nie czuję, by było mi to do czegoś potrzebne, a na pewno nie przydaje się w pracy. Inni robią to być może dla połechtania ego albo dla utrzymania kontaktu z ludźmi. Mnie to po prostu nie bawi (śmiech). Czułbym się nieswojo, gdybym wciąż uzupełniał jakieś internetowe dossier kolejnymi fotkami, przemyśleniami i opowiastkami. Fakt, że od czasu do czasu udzielam wywiadu wyczerpuje moją potrzebę autoprezentacji. Trudno w moim przypadku pozostać anonimowym, ale nie zamierzam także usilnie kreować własnego wizerunku. Niech to robią inni, jeśli mają ochotę.

Z drugiej strony zostawia Pan wolną rękę tym, którzy np., dorabiają Panu twarz imprezowicza. Pewnie spotkał się pan z fanpage’em I Want to Party with Andrzej Chyra?

Ale co mogę zrobić? Próbować zamknąć tę stronę albo stworzyć kontrfanpage I Want to Pray with Andrzej Chyra (śmiech)? To, co dzieje się w sieci jest ode mnie niezależne. Internet nierzadko tworzy fikcyjny wizerunek człowieka, zbudowany ze zmyśleń oraz mniej lub bardziej smacznych żartów. Dla mnie to przede wszystkim śmietnik, na którym ludzie wyrzucają swoje frustracje albo bawią się w nie zawsze przyzwoity sposób, korzystając z anonimowości. Nie ma co w nim grzebać, bo można się tylko pobrudzić.

Swego czasu, po premierze filmu W imię media często cytowały Pana wypowiedzi na temat wpływu Kościoła na życie. Dziś ktoś mógłby przypomnieć je i użyć przeciwko Panu. Nie obawia się Pan powrotu tendencji do uprzykrzania życia ludziom kultury?

To niestety trudne do opanowania. Ta – nazwijmy to – prawa strona jest agresywna i nie przebiera w środkach. Nie chcę mówić z czym mi się kojarzą jej metody, ale to pewne, że jej najbardziej wojowniczy odłam znów będzie usiłował zamykać innym usta. Mój stosunek do Kościoła jest prosty – uważa się on za wyrocznię moralną, czym manipuluje prawica, wykorzystując wiernych do czysto politycznych celów. Kościół w końcu dostanie za to po głowie, bo raczej nie rozumie, że jego pycha to ciężki grzech i że ludzie żyją w innej rzeczywistości niż doktryny, w które nie wierzą chyba nawet sami duchowni.

W bardziej pozytywnym tonie muszę pogratulować panu Nagrody im. Konrada Swinarskiego za reżyserię Czarodziejskiej góry. Wyróżnienie tym cenniejsze, że opera była dla Pana kolejnym nowym doświadczeniem.

Tak, nagrodę odebrałem ze sporym, choć niezwykle przyjemnym zaskoczeniem. Zwłaszcza że Czarodziejska góra kosztowała wiele ciężkiej pracy. Opera była dla mnie zupełnym novum, dla Pawła (Mykietyna, kompozytora – przyp. red.) nieco mniej, choć i tak nie jest to forma, w jakiej realizuje się na co dzień. Nagrodę uznałem za efektowne zwieńczenie wysiłku (śmiech).

Na koniec muszę powiedzieć, że bardzo spodobała mi się pewna Pana wypowiedź. Przyznał Pan, że bliski jest Panu typ bohatera w rodzaju postaci kreowanej przez Lee Marvina w Kasi Ballou – typ chuligana – bon vivanta. Czeka Pan nadal na podobną rolę?

Być może ten bohater jest swoistą matrycą w mojej głowie i w ten sposób odcisnął się jakoś na moich dotychczasowych rolach (śmiech). Generalnie czekam na swojego Lee Marvina. Byłoby to interesujące.

 

rozmawiał | Sebastian Rerak

zdjęcia | materiały prasowe

Oceń artykuł. Autor się ucieszy

Lubisz nas? Obserwuj HIRO na Google News