Zamilska, powinnaś odpocząć

Kobieta w srebrnym, ortalionowym płaszczu z kapturem

Przyszła, przedstawiła swoją muzykę i wprawiła w osłupienie zarówno partyzantów techno-undergroundu, jak i redaktorów głównonurtowych mediów. Udało nam się sprawić, że rozchwytywana autorka jednego z gorętszych debiutów ubiegłego roku usiadła na chwilę, by porozmawiać o muzyce. Przed wami Natalia Zamilska.

Mówisz o sobie wprost „dziewczyna znikąd”. Na ile ta pozycja outsidera okazała się pomocna, a na ile przeszkadzała Ci w zaistnieniu?
Z jednej strony pomogła, bo wzbudziła zainteresowanie. Z drugiej prze­szkadzała, bo musiałam liczyć się z oskarżeniami, że skoro udało mi się zamieszać po przyjściu znikąd, to pewnie cała ta furora jest ukartowanym pokerowym zagraniem. Budziło to niechęć, zawiść i hejty, jak również to­talne zainteresowanie i wielkie łał, że można dojść do czegoś bez wielkiej kampanii marketingowej. Jak kto do tego podchodzi, zależy wyłącznie od danej osoby.

Ostatni rok był dla Ciebie wyjątkowo intensywny. Trudno było się przy­stosować do nowego rytmu?
Zdecydowanie tak. Nie zmienił się wprawdzie mój tryb życia, ponieważ wciąż pracuję nocami, ale intensywność zdarzeń faktycznie zafundowała mi ciężki szok. Ciągłe działanie na totalnym nakręceniu, koncerty, wywia­dy… Jednocześnie wszystko skondensowało się tak, jakby miniony rok trwał zaledwie miesiąc.

Zawsze udawało Ci się zachować wysoką „wydajność”, czy przytrafiały się momenty kryzysu?
Kryzysy były i to ciężkie. Zazwyczaj po powrocie z trasy muszę usiąść, ochłonąć i skarcić się: „Zamilska, kurczę, powinnaś trochę odpocząć, nie można cały czas tak biec”. Jednak kiedy tylko pozwolę sobie na odpoczynek, pojawiają się wyrzuty sumienia i poczucie, że należy na nowo zająć się pra­cą. Działa więc to na zasadzie swoistego samonakręcania.

Brunetka w jasnej bluzce i czarnej marynarce

Stawiasz bardzo wyraźną cezurę w swojej karierze, odcinając się od wcze­snych ambientoidalnych poszukiwań i czasu spędzonego w Cieszynie. Bardziej ze względów muzycznych czy osobistych?
Odcięcie przede wszystkim wynikło z wielkich zmian życiowych. W kwe­stiach muzycznych nie sprowadzałabym tego do wspólnego mianownika. Fakt, kiedyś starałam się ukrywać wczesne nagrania, bo czułam, że nie są już moje, a poświęciłam wiele czasu na znalezienie własnego brzmienia. Potem jednak doszłam do wniosku, że te początki ukształtowały mnie i nie powinnam się ich wstydzić. Odcięłam się więc dwiema kreskami od obu za­leżności – życia zawodowego i muzycznego. Tyle że jedna z kresek jest moc­niejsza, a druga zaznacza przejście do kolejnego etapu, w którym umiem lepiej wyrażać się jako twórca.

Zaskakuje Cię jeszcze uznanie, z jakim Twoja muzyka spotyka się w mediach?
Zawsze będzie mnie zaskakiwać. I wolałabym, aby nadal mnie to dziwiło, bo nie chcę tracić pewnego spontanu. Czytając o sobie np. na The Quietus, z początku czuję niedowierzanie, jest to dla mnie lekko nierealne, ale po­tem przychodzi refleksja, że udało mi się dokonać tego, do czego dążyłam od początku, a więc zaniku podziałów. Tworząc materiał na płytę, nie chcia­łam trafić do żadnej szufladki i teraz mam pewność, że tego uniknęłam. Ludzie słuchający The Dumplings czy Artura Rojka nominują Untune do ty­tułu albumu roku, co pokazuje, że zaciera się granica undergroundu. I jest to jeden z sukcesów, do których mogę się nieskromnie przyznać (śmiech).

Nie masz wrażenia, że na Twoją korzyść działa również specyficzny kon­trast? Oto młoda dziewczyna tworzy ciężką, mroczną elektronikę, której można by się spodziewać raczej po jakimś wkurzonym na cały świat pro­ducencie z przedmieścia, najlepiej jeszcze pozującym do zdjęć w kaptu­rze na głowie.
(Śmiech) Na pewno tak, Untune przełamuje wszelkie stereotypy. Jeszcze kilka lat temu techno kojarzone było z Berlinem, Mayday i łopatologiczną muzyką. Z czasem jednak zaczęło nabierać innego charakteru, w zależno­ści od inspiracji i tego, co artyści starają się przekazać. Wiele zależy także od osobowości. Koleś w czarnym kapturze może równie dobrze tworzyć rzeczy delikatne albo techno, które nie jest technem. Najważniejsza jest szczerość, a jeśli taka muzyka wypływa z jego serca, to czemu nie? Uważny słuchacz zawsze wyczuje ściemę. Dlatego ważne jest, aby muzyka nie była tworzona wyłącznie pod kątem technicznym – jako wyrób o ładnym brzmieniu, który o niczym nie mówi. Muszę jednak przyznać, że dość często, przede wszystkim od dziennikarzy, słyszę po rozmowie ze mną, że nie spodziewali się, że ktoś, kto tworzy tak ciężką muzykę jest taki… “niemroczny”…

Jak bardzo przydatny okazał się dla Ciebie soundcloud?
Na początku wielu ludzi zgłaszało się przez soundcloud. Ogólnie jednak pomocny jest internet – różne portale i streamingi, a przede wszystkim YouTube. Zawdzięczam mu sporo, bo po umieszczeniu w nim swoich ka­wałków, wszystko zaczęło się kręcić. Nie sposób przewidzieć, co może się stać po wrzuceniu muzyki w sieć – kto może ją odnaleźć i w jakim momen­cie. Wiele zależy po prostu od szczęścia.

Materiał z Untune powstawał już z myślą o płycie?
Tak, to był konkretny zamysł z określoną konstrukcją, podporządkowany ściśle obranemu kierunkowi. Wiedziałam, o czym ma być to płyta i jak po­winnam ją zrealizować. Powstawać zaczęła jeszcze w Cieszynie, potem prze­prowadziłam się do Katowic i tam wypuściłam singiel Quarrel. Jego mocna „premiera” zastała mnie w trakcie pracy, kiedy mniej więcej połowa albumu pozostawała na etapie szkieletu. Nagle zaczęłam grać koncerty i pokazy­wać ten szkielet ludziom, co było o tyle super, że mogłam testować go na publiczności, nawet jeżeli wysiadałam psychicznie z powodu stresu (śmiech). Tymczasem Quarrel wybuchło w necie, pojawiły się gigantyczne oczekiwa­nia. Musiałam znaleźć równowagę między koncertami i dalszą pracą nad płytą, jednocześnie pozostając wierną pierwotnej koncepcji. Gdybym za­częła robić coś pod publikę, zwyczajnie oszukiwałabym. Także dlatego od­rzuciłam dwa numery grane na żywo, zwyczajnie ich nie czułam. Ogólnie ciężka sprawa – walka z samym sobą, aby wytrzymać presję i móc skupić się na robocie.

Utwór Dissent poświęciłaś sytuacji na Ukrainie. Nie unikasz w swojej muzyce przekazu bardziej konkretnego niż ten czysto emocjonalny?
Na Untune jest wiele rozmaitych treści, śladów realnych przeżyć. Nazwałabym je połączeniem wewnętrznego buntu związanego z pry­watnym życiem ze sprzeciwem wobec świata i jego nietolerancji. Muzyka instrumentalna może powiedzieć równie wiele, co ta wykorzystująca teksty i wokal. Kiedyś miałam co do tego wiele wątpliwości, ale rozwiała je pierwsza zagraniczna recenzja płyty. Dziennikarz doskonale opisał album. A muszę dodać, że wysyłając krążki promocyjne, nie tworzyłam specjalnego opisu, a jedynie posłużyłam się słowami-kluczami, zostawia­jąc recenzentom swobodę interpretacji. Okazało się, że odbierali Untune całkiem trafnie.

Występy na żywo wymagają od Ciebie zupełnie innego nastawienia niż praca w studiu?
Oczywiście. Od czasu pierwszego ważnego koncertu – we Wrocławiu na Canti Illuminati Festival – zdążyłam zauważyć, jak ewoluuję z live acta­mi i moim podejściem do nich. Jeśli kiedyś koncerty mnie paraliżowały, tak teraz uważam je za największą nagrodę, jaką dostałam za Untune. Niesamowitym przeżyciem jest obserwowanie reakcji ludzi, tego jak tańczą, wpadają w totalny trans… Godzina życia w zupełnie innej rzeczy­wistości! Kontakty z żywą publicznością są więc dla mnie najważniejsze. Koncert i praca studyjna wymagają innego rodzaju skupienia, są jak dwie odległe planety, których nie da się nawet porównać.

Jakie warunki musi spełniać koncert idealny?
Czynników jest bardzo wiele, a poznawałam je z każdym kolejnym wy­stępem. Po pierwsze nagłośnienie, którego jestem fanatykiem. Tworzę muzykę, która nie zabrzmi dobrze na laptopie, muszę mieć do dyspozycji dobry sprzęt i nie wynika to ze snobizmu, ale z szacunku dla publiki. Jestem pod tym wzglę­dem bardzo wymagająca. Kolejnym czynni­kiem są ludzie oraz ich nastawienie. Grywałam fantastyczne koncerty zarówno w malutkich klubach, jak i na wielkich imprezach w rodzaju Open’era i przekonałam się, że każdy występ jest po prostu inny. Wszystko może pomóc lub zaszkodzić. Możesz naciąć się na warunki dźwiękowe w klubie, ale publiczność będzie tak fantastyczna, że zagrasz dwa razy bis. Staram się również, aby przytrafiająca się cza­sem gorsza forma, choroba czy po prostu zmę­czenie przenigdy nie wpłynęły na jakość kon­certu. Wyłączam się ze wszystkiego. Jestem ja, muzyka i ludzie.

A masz już zaplanowane występy na cały ten rok?
Na cały może nie (śmiech), ale szykuje się spo­ro pracy, z czego bardzo się cieszę. Miałam te­raz dłuższą przerwę i już zaczyna mnie nosić. Muszę pojechać gdzieś i zagrać, spotkać się z ludźmi, zaczerpnąć od nich energię.

Rozmawiał: Sebastian Rerak
Zdjęcia: materiały promocyjne

 

Oceń artykuł. Autor się ucieszy

Lubisz nas? Obserwuj HIRO na Google News