Robert Rient w swojej najnowszej książce zatytułowanej Przebłysk wyrusza w samotną podróż do najdalszych zakątków świata, żeby zgubić siebie i ponownie odnaleźć.
Szlak prowadzi koleją transsyberyjską przez lodowatą Rosję, dalej przez upalną Tajlandię, kolorową Malezję, baśniową Nową Zelandię, tajemnicze Peru i Wyspy Wielkanocne. Jednak w poszukiwaniu siebie przeszkadza mu ciało z jego uciążliwą psychosomatyką, krępująca bliskość ludzi i podstępne pułapki zastawiane przez rozgadany umysł, który staje się jego głównym kompanem. Umysł obarczony wiedzą i doświadczeniem, trenowany przez lata w terapii, medytacji i szamańskich praktykach co chwilę podsyła podróżnikowi myśl, że traci czas, donikąd nie zmierza, niczego nie osiąga.
Poruszająca i intymna opowieść Rienta prowadzi przez intensywny lęk, sen o przebudzeniu i najgłębsze pragnienia, za które gotowi jesteśmy zapłacić każdą cenę. To również sensualna kronika egzotycznych smaków, zapachów, fotografii, wzruszeń i najważniejszego – pojednania. A przed Wami, fragment książki.
Potrzebujesz MacBooka? Razem z ekspertami Lantre wybraliśmy maszynę dla ciebie 💻🍏👍
AYAHUASCA
Ceremonia rozpoczyna się w nocy i trwa sześć godzin. Wychodzę z domku na drzewie. Przywykłem do spacerów z czołówką. Światło podąża za wzrokiem, ruchem głowy. Oświetlam krętą ścieżkę do maloki, szamańskiej chatki znajdującej się kilkadziesiąt metrów dalej. Prowadzą mnie ciekawość i strach. Od kilku godzin nic nie jadłem, ostatnią godzinę nie piłem wody. Od tygodnia nie piję kawy, alkoholu, nie używam soli. Przystępujący do ceremonii ayahuaski powinni odstawić wszystkie używki i około dziesięciu dni pozostać na diecie bezmięsnej, najlepiej wegańskiej. Celem jest oczyszczenie ciała, przygotowanie na spotkanie z rośliną.
W ośmiokątnej chacie jest ciemno. Ogień z dwóch świec rzuca na drewniane ściany ruchome cienie. Nathalie, Kony, Wadim, Milczący i ja zajmujemy miejsca na cienkich materacach. Obok każdego z nas stoją: wiadro na wymioty, butelka wody i papier toaletowy. Ceremonię prowadzi Loyver Yui z plemienia Shipibo, zwany też Wesha’kea. Jego imię oznacza nieskończone wzory, nieskończone możliwości. Współprowadzi Marija z Syberii, curandera, czyli uzdrowicielka, przygotowująca się od dziesięciu lat do roli szamanki. Malokę można opuścić tylko za potrzebą udania się do toalety. Nie powinniśmy rozmawiać ani dotykać innych osób.
W glinianym naczyniu szaman podpala drwa Palo Santo, świętego drzewa, którego nie wolno ścinać. Opadłe gałęzie suszy się przez trzy lata. Szaman zdmuchuje ogień, który zajął drewno. Naciąga dym na swoją twarz, włosy i ciało, a później na wszystkich siedzących w kręgu. W powietrzu unosi się słodki aromat. Dym, który ma chronić, dym, którego nie lubią złe duchy. Wypowiadamy na głos swoje intencje. Chcę wyleczyć gardło i chcę się obudzić, naprawdę obudzić.
W języku keczua huasca oznacza pnącze lub lianę, natomiast aya to dusza, umarli lub duchy. Ayahuasca to pnącze duchów, liana duszy. Kolejno wezwani podchodzimy wypić medycynę, tak nazywają tutaj wywar z ayahuaski. W kamiennym pucharze znajduje się gęsta, smolista substancja, przypominająca w smaku gorzkie, sfermentowane powidła śliwkowe. Powstrzymuję odruch wymiotny. Na końcu swoje porcje wypijają prowadzący ceremonię.
Ogień ze świec zostaje zdmuchnięty i zapada absolutna ciemność. Szaman zaczyna śpiewać icaro, nie rozumiem ani jednego słowa. Jego głos przypomina drżenie, unosi się w powietrzu jak mgła, a później opada jak tysiące kropel. Szamanka uderza w bęben. Nie dzieje się nic i nie czuję nic. Po godzinie Marija pyta, czy chcę drugi kubek. Chcę. Ponownie nie czuję nic. Słyszę, jak Kony wymiotuje do wiadra. Szaman jest obok niej, śpiewa swoje dziwne pieśni, a cykady i inne stworzenia nocy grają swoją muzykę. Czuję się oszukany, ale znajduję też podszytą poczuciem wyższości satysfakcję: oto czary dla wierzących, tych, którzy poddają się sugestii. Kładę się na materacu i przykrywam kocem.
Zapada cisza, która zwiastuje koniec czasu i ten znika. Nie umiem odmierzyć ciszy, ale słyszę ją po raz pierwszy. Ktoś albo coś odzywa się do mnie bardzo wyraźnie i głośno: „Po pierwsze podziękuj umysłowi”. Wiem, że nikt poza mną tego głosu nie słyszy, pochodzi z ziemi i drzew. Nadjeżdża pociąg prowadzony przez szalonego, uśmiechniętego motorniczego, który puszcza do mnie oko i rzuca: „Gdyby nie ja, nie dotarłbyś tutaj, podziękuj, no dalej, podziękuj umysłowi”. Dziękuję. Pociąg znika wraz z ostatnimi słowami, które wykrzykuje szalony motorniczy: „A co ty się tak mnie czepiasz? I pamiętaj – jak nie wiesz, co masz w życiu zrobić, zawsze, ale to zawsze możesz podziękować”.
Leżę oszołomiony. Tłumaczę sobie, że miałem urojenia, że to projekcje spowodowane strachem i oczekiwaniami. W tym momencie wszystko wraca na miejsce. Maloka, materac, icaro, ciało, odgłosy nocy, bębna, gitary i wymiotującej Kony. Ktoś wychodzi do toalety i po chwili wraca. Nie czuję nic, musiało mi się przywidzieć. Chcę usnąć, doczekać końca ceremonii i rano zanurzyć się w lesie. Gdzieś na granicy jawy i snu widzę swoje ciało, które zmienia się w kamień. Po raz pierwszy jestem poza ciałem. Jeśli chcę, mogę polecieć. Mam wybór. Chcę lecieć, ale się boję. Zostaję kamieniem, chociaż nie czuję, bym dokonał wyboru, po prostu nie byłem gotowy lecieć. Zostaję kamieniem do końca ceremonii. Wszystko obserwuję, ale niczego mi nie wolno. Wydobywają się ze mnie coraz głośniejsze jęki, nie potrafię znaleźć pojedynczego słowa, litery rozsypują się na progu umysłu. Nie mogę wstać, ruszyć ciałem, jestem kamieniem.
Podchodzi do mnie Marija, dotyka klatki piersiowej i zaczyna śpiewać. Podnosi mnie z ziemi, tak jak podnosi się kamień. Podnosi mnie pieśnią, a sama zmienia się w drzewo. Marija jest szamanką, nagle staje się to oczywiste.
– Obserwuj – mówi i odchodzi.
Jeśli zainteresował Was fragment, więcej szczegółów dotyczących książki znajdziecie tutaj.