Wymyślamy koło na nowo. Rozmawiamy z Jamesem Rightonem z Klaxons

Trzech mężczyzn ubranych w jaskrawe koszulki

… i wychodzi im to całkiem nieźle. Za sprawą ostatniego albumu Love Frequency, londyńczycy z Klaxons zdołali osiągnąć ekspercki level w łączeniu gitarowego łojenia z taneczną elektroniką.

Nawet jeśli gitary nie zawsze brzmią u nich jak gitary, a definicję taneczności mają swoją własną. O wszystkim, co ostatnimi czasy rozgrywało się w obozie formacji, rozmawialiśmy z jej klawiszowcem, Jamesem Rightonem (dla czytelników, tym gościem, który chajtnął się z Keirą Knightley).

Czujecie się odpowiedzialni za nu rave?
Tak.

Oferta pracy w HIRO

Szukamy autorów / twórców kontentu. Tematy: film, streetwear, kultura, newsy. Chcesz współtworzyć życie kulturalne twojego miasta? Dołącz do ekipy HIRO! Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się więcej


Podoba mi się twoja szczerość.

A Twoim zdaniem jesteśmy?

Możliwe (śmiech). Mnie tylko bawi fakt, że coś, co było Waszym wewnętrznym dowcipem, rozrosło się do rozmiarów całej subkultury.

No tak, początek całego zamieszania, to po prostu nasza trójka usiłująca założyć zespół. Mieliśmy pomysł na muzykę i żartobliwie nazwaliśmy ją nu rave, ale tak naprawdę od początku byliśmy zespołem stricte gitarowym. Nie korzystaliśmy z elektroniki, automatu perkusyjnego czy sekwencerów. Nie układaliśmy piosenek siedząc na kanapie z laptopem, ale podkradaliśmy pewne rzeczy, które podobały nam się w kulturze rave. Tyle że na początku bardziej kręcił nas jej imprezowy styl bycia, a dopiero potem pojawiły się specyficzne rytmy czy takie euforyczne linie basu. Myślę, że w swoim czasie robiliśmy coś naprawdę wyjątkowego w skali całego świata. Nie wiem jednak, czy można mówić o nu rave, jako o określonym gatunku, bo nigdy nie zaistniała jednolita scena. Dziennikarze próbowali wrzucać nas do jednego worka z grupami typu CSS, od których jednak brzmieliśmy zupełnie inaczej. Na naszych koncertach zobaczysz zarówno ludzi tańczących, jak i rozkręcających mosh pit. Faktycznie jednak poszliśmy ostatnio bardziej w stronę dance music.

Ostatni Wasz album Love Frequency z pewnością jest tym najbardziej tanecznym. Można wręcz odnieść wrażenie, że dopiero podczas pracy nad nim nauczyliście się obsługi pewnych narzędzi.

Bo to prawda. Kiedy zakładaliśmy zespół, byliśmy raczej zieloni w kwestii wykorzystania elektroniki, co na swój sposób było nawet fajne. Dwa pierwsze albumy są dziełem stricte rockowego zespołu. Trasy koncertowe i współpraca z Rossem Robinsonem sprawiły jednak, że staliśmy się nieco bardziej wszechstronni. Wciąż usiłowaliśmy wpleść do naszej muzyki jakiś taneczny stuff, ale w naszym własnym rozumieniu taneczności. Podstawą jest znalezienie równowagi między chwytliwymi melodiami pop a dobrym bitem. Moim ideałem jest w tym względzie New Order, a więc zespół, który zawsze potrafił tworzyć taneczną elektronikę niepozbawioną prawdziwych emocji. Także w pogoni za tym ideałem zatrudniliśmy do współpracy nad Love Frequency naszych prywatnych bohaterów, takich jak Tom Rowlands z Chemical Brothers czy Erol Alkan.

Czy rozróżnienie na muzykę zespołową i producencką ma sens? Takie hasła padały w recenzjach Love Frequency. Podobno przerzuciliście pomost między jedną a drugą.

Moim zdaniem nie jest to album producencki, bo utwory pisaliśmy w taki sam sposób, jak zawsze. Pod pewnymi względami powstawanie Love Frequency przypominało debiut. Staraliśmy się postawić na produkcję, zamiast uchwycić atmosferę występów na żywo, która to idea towarzyszyła nam na Surfing the Void. Więcej na ostatnim krążku syntezatorów, a poza tym bawiliśmy się brzmieniem gitary Simona, która często zupełnie nie brzmi jak rockowe wiosło. Między komponowaniem a nagrywaniem jest długa droga, ale jeśli masz dobrą melodię, kilka akordów i mocny riff, możesz tworzyć w dowolnym gatunku.

Praca nad albumem trwała półtora roku, co było dla Was pewnym rekordem.

Napisanie materiału zajęło wieki. To powolny, żmudny proces, którego częścią jest już samo myślenie o muzyce. Nawet gdy nic nie robisz, to… już coś robisz, ponieważ inspirację można znaleźć wszędzie, np. podczas wyjścia do galerii. Przez cały ten czas, każdy z nas modził coś na boku, nagrywał demówki itd. Poza tym trudno było zgrać się z naszymi producentami, bo w końcu chłopaki z The Chemical Brothers nie narzekają na brak zajęcia. Nie jesteśmy też zespołem, który nagrywa z kopa porcję surowego rock’n’rolla w stylu MC5. My jesteśmy na tyle uparci, by za każdym razem starać się na nowo wymyślić koło.

W pewnym wywiadzie mówiliście, że pracując nad pierwszą płytą, nie mieliście kasy, nie wychodziliście z domów i tylko pisaliście piosenki. Jak wiele zmieniło się do dzisiaj?

Bardzo wiele. Jako dzieciaki poświęcaliśmy wszystko zespołowi, ale z czasem odkryliśmy, że poza nim też jest życie. Każdy z nas ma swoje zainteresowania i obowiązki, które oddzielamy grubą kreską od Klaxons. Pamiętam, jak reżyser większości naszych klipów powiedział nam w czasach sesji Myths of the Near Future, że powinniśmy nagrywać wszystko, co dzieje się wokół nas, bo nie da się po raz drugi przeżyć tych dziewiczych doświadczeń. Działamy już prawie dziesięć lat, więc łatwo o rutynę, niemniej wciąż cieszy nas każdy koncert. Kiedy spotykamy dziś ludzi np. z The Horrors, możemy usiąść i porozmawiać, jak dorośli ludzie.

Podobno macie nadal problem z wyborem zespołów supportujących. Nikt nie pasuje do Waszej niepowtarzalnej wizji muzyki?

Nie, nie jest tak źle (śmiech). Jeśli rozglądamy się za jakimś supportem, nie kierujemy się kryteriami stylistycznymi. Chcemy grać w towarzystwie dobrych ludzi, którzy robią coś interesującego. Jak dla mnie w kolejną trasę możemy jechać w towarzystwie grupy reggae.

Ciekawie prezentujecie się też ostatnio na scenie. Biel to nowa czerń?

Na to wygląda (śmiech). Te białe ciuchy to notabene pomysł Erola Alkana. Spotkaliśmy go na pewnym festiwalu w Chorwacji, gdzie mieliśmy akurat na sobie takie opalizujące ubrania robocze. Wiecie co? – zagaił – Waszym następnym krokiem powinno być ubranie się całkiem na biało. Pomysł genialny w swej prostocie.

Mogliście od razu iść w stronę uniformów rodem z Mechanicznej pomarańczy.

Myśleliśmy o tym! Nadal chodzi nam po głowie, żeby się tak przebrać, łącznie z laseczkami i melonikami. Nie wiem tylko, czy w ten sposób nie wystraszyliśmy kilku osób.

Tekst: Sebastian Rerak

Rate this post

Lubisz nas? Obserwuj HIRO na Google News