Wierzę, że zawieszenie spowoduje, że widz wyjdzie z filmu i gdzieś tę historię poniesie. Ona z nim zostanie, coś sobie do niej dopowie, postawi siebie w sytuacji bohatera – mówi Tomasz Wasielwski. Za Płynące Wieżowce zdobył już główną nagrodę sekcji East Of The West w Karlowych Warach, nagrodę w Gdyni oraz wyróżnienie publiczności podczas 13. Nowych Horyzontów. A wydaje się, że największe jeszcze przed nim.
Chciałeś zrealizować „Płynące wieżowce” jako swój debiut, którym ostatecznie stało się „W sypialni”. Jak udało ci się ocalić ten film przed upływem czasu, przed tymi wszystkimi latami, które minęły od momentu napisania scenariusza?
Sam film nie był kręcony długo. Moment, kiedy szukałem pieniędzy i producenta, to trwało, a ja też nie myślę pisaniu scenariusza jako o części powstawania filmu. Scenariusz to nigdy nie jest dzieło skończone, nawet w chwili przystępowania do zdjęć mógłbym jeszcze siedzieć i coś w nim poprawiać. Tylko tak pisałbym je do końca życia, bo zawsze coś znajdę. Zawsze coś się zmienia w życiu, co wpływa na scenariusz.
Co więc się zmieniło między „W sypialni” a „Płynącymi wieżowcami”, skoro bohaterka twojego pierwszego filmu ucieka od bliskości, a bohaterowie drugiego – desperacko jej poszukują?
Myślałem o obu tych filmach i wydaje mi się, że ich bohaterowie są potwornie samotni. Oczywiście, to jak reagują na drugiego człowieka, czyli to o czym wspominasz, że jedni dążą do bliskości, drudzy od niej uciekają – to struktura bohatera, która była potrzebna do zbudowania ich psychologii. Ale łączy ich ogromne poczucie samotności w świecie.
Ich uczucia częściej zdradza ich ciało – to, jak się kochają, jak się dotykają – niż słowa.
Słowa mają dla mnie znaczenie, ale mógłbym się bez nich obyć. Teraz, poprawiając swój trzeci scenariusz, „Zjednoczone stany miłości”, zauważyłem, że coraz częściej eliminuję dialogi. Mam tam ogromną ilość scen bez słów. Być może dzieje się tak, że jestem i scenarzystą, i reżyserem, czyli w trakcie pisania gdzieś w głowie reżyseruję ten film. Wykreślam słowa, bo w myślach już wiem, jak wyreżyseruję aktora, którego jeszcze nie ma, żeby przekazał to, co chcę w gestach, emocjach.
Dlatego tak dużą wagę przyłożyłeś do cielesności w swoim filmie?
Ja sam tę cielesność zauważyłem dopiero na zmontowanym filmie, jeszcze zanim ludzie zaczęli mi o niej mówić. Wcześniej w ogóle o tym nie myślałem.
Twój pierwszy film też jest bardzo cielesny – już od otwierającej sceny.
Emocje są cielesne. Moim zdaniem to, co dzieje się między bohaterami, jest bardzo emocjonalne, ale ukazane z dystansem. Ja jako twórca nie ingeruję i nie manipuluję, żeby wywołać w widzu jakieś dodatkowe emocje. Sta- wiam kamerę w taki sposób, jakby to były oczy widza. Bez jakiejkolwiek sugestii, jak publiczność ma daną scenę odbierać.
To czemu polskie kino boi się cielesności?
Nie wiem i nie wiem też, czy się boi. Ja na film patrzę jak na wycinek życia, moje życie jest bardzo cielesne, jest bardzo emocjonalne i nie widzę powodów, żeby to rozgraniczać czy eliminować. Zależy też, co kto chce powiedzieć. Cielesność jest wpisana w młodych ludzi i nie będę ściemniał, że nie uprawiamy seksu. A może ja po prostu wybieram takie sfery naszego życia, nie wiem. Nie robię jednak tego po to, żeby szokować, tylko dlatego, że dla mnie to naturalne. To nie jest cielesność, ale przede wszystkim emocjonalność przez cielesność. Nie zależy mi na tym, żeby umieszczanie takich scen w filmie było sposobem na rozebranie aktora i szokowanie.
„Płynące wieżowce” opowiadają o trójkącie. Sylwia kocha Kubę, ale Kuba odkrywa, że pociąga go Michał. Dlaczego dowiadując się o tym, Sylwia tak desperacko pragnie zostać z Kubą?
Długo rozmawiałem o tym z grającą Sylwię Martą Nieradkiewicz. Zastanawialiśmy się, czemu ona jeszcze z nim jest i doszliśmy do wniosku, że Sylwia bardzo go kocha. Odejdzie dopiero w momencie, kiedy on ją wypchnie, gdy zostanie wyeliminowana ze związku przez Kubę. Każdy, patrząc z boku na sytuację takiego wielkiego zakochania, powiedziałby Sylwii, żeby puknęła się w głowę. Przecież to, co ona popełnia, jest totalnym masochizmem. Obiektywnie, w momencie zaślepienia miłością, robi się rzeczy nierealne, na które nie pozwolilibyśmy sobie, będąc przy zdrowych zmysłach. Ona nie działa w sposób wyrachowany. Odczuwa niemoc wobec miłości, tkwi w uczuciu.
Z tej niemocy zawiera pakt z matką Kuby?
Nie wiem, czy nazwałbym to paktem. Sylwia jest już zmęczona, nie umie wybrnąć z tej sytuacji, jest jej bierną ofiarą. Nie wykonuje żadnego ruchu, to Ewa działa. Patrząc na to obiektywnie, faktycznie można podejrzewać, że obie zawierają pakt, ale emocjonalnie to bardziej próba łapania czegoś, co się kończy lub już się skończyło.
Jaki interes ma w tym Ewa, skoro i tak nie akceptowała związku syna z Sylwią?
Ewa stworzyła sobie hermetyczny świat, zespolony z Kubą. Teraz próbuje przywrócić poprzedni stan rzeczy, czyli związek syna z Sylwią, bo jego odbudowanie jest ratunkiem dla jej świata. Ona wie, że jeśli Kuba wejdzie w relację z Michałem, to ona go straci, a przy Sylwii będzie potrafiła go zatrzymać.
Twój film to fatalna pułapka: intencje i zabiegi każdej z postaci można zrozumieć i przez to zdajemy sobie sprawę, że z tej sytuacji nie ma wyjścia. Dobrego wyjścia, które kogoś nie krzywdzi.
To mnie najbardziej fascynuje w kinie i to próbowałem osiągnąć w „Płynących wieżowcach”. Nie chciałem mówić o tym, jaki mam światopogląd i co się z tym wiąże. Chciałem opowiedzieć historię ludzi, jej wycinek – bo film się nie zaczyna ani nie kończy – tak jak jest w życiu. Nie chciałem stać za jednym bohaterem, podtrzymywać jego wizji świata i pozwalać widzowi zrozumieć tylko jego emocje. Życie jest zbyt skomplikowane, żeby tak na to patrzeć. Każdy patrzy na nie z własnego punktu widzenia, nie ma jednej prawdy i jednego poglądu na sytuację. Dla mnie ważne było, żeby widz znalazł się gdzieś po środku.
Na którymś etapie ten film był lżejszy?
Nie.
Od zawsze kończył się w tak tragiczny sposób?
Od początku miałem w głowie takie zakończenie, choć nie wszystkie sceny były w tych miejscach, w których są ostatecznie w filmie. W momencie kręcenia koniec był nieco inny, ale podświadomie dążyłem do tego, żeby wyglądał on tak, jak to się dzieje w finalnej wersji filmu. Od początku mia-łem więc zrealizowany materiał, pozwalający mi zmontować go w ten sposób. Może kiedyś zrobię film z happy endem. W moim trzecim scenariuszu też go nie ma i na razie intere-suje mnie taki rozwój sytuacji, pozostawienie widza w poczuciu nicości. Chociaż uważam, że mój pierwszy film kończy się bardziej optymistycznie, wierzę, że zawieszenie spowoduje, że widz wyjdzie z filmu i gdzieś tę historię poniesie. Ona z nim zostanie, coś sobie do niej dopowie, postawi siebie w sytuacji bohatera.
Sylwia będzie żałowała swojego postępowania, kiedy dowie się, co stało się z Michałem?
Ale czego ma żałować? Przecież nic złego nie zrobiła. Przynajmniej mnie się tak wydaje. W miłości trudno mówić o winie, wskazywać winnego, ponieważ w tak wielkich dramatach emocje są zbyt silne. Patrzę na tę postać i dla mnie ona wygrała, a zarazem przegrała jak nigdy w życiu. Zatrzymała Kubę, ale go nie ma, jego fizyczna obecność przy niej nic nie znaczy.
tekst | Urszula Lipińska
foto | Materiały promocyjne