Sleep Party People: W sypialni sprzętowego nerda

Wielbicielom onirycznych piosenek, łączących odrealnioną aurę dream popu z post-rockową gitariadą nie trzeba przedstawiać tego duńskiego projektu. Tuż przed występem w Krakowie w ramach Off Plus Camera, udało nam się zamienić kilka słów z „duchem poruszającym” SPP, Brianem Batzem. Tym razem nie miał na sobie maski królika.

 

Cały projekt narodził się ponoć w sypialni.

Oferta pracy w HIRO

Szukamy autorów / twórców kontentu. Tematy: film, streetwear, kultura, newsy. Chcesz współtworzyć życie kulturalne twojego miasta? Dołącz do ekipy HIRO! Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się więcej


Zgadza się! Wszystko ruszyło siedem lat temu w moim mieszkaniu w Kopenhadze, kiedy zacząłem na własną rękę pisać piosenki, nagrywać je i edytować, bawiąc się przy tym Pro-Tools. Reszta, jak sądzę, jest już hi­storią (śmiech).

Pytam, ponieważ w twojej muzyce wciąż obecne jest poczucie intymno­ści. Wpuszczasz słuchacza do swojej małej prywatnej przestrzeni.

Zdecydowanie, trafiłeś w samo sedno. Cały czas bardzo ważne jest dla mnie tworzenie muzyki z myślą o konkretnym odbiorcy. Mogę to porów­nać z graniem piosenek dla członków własnej rodziny. I myślę, że podobne wrażenie towarzyszy nadal moim nagraniom.

Sleep Party People nie jest twoim pierwszym doświadczeniem z muzy­ką. Przeszedłeś etap grania w garażowych zespołach czy raczej parałeś się elektroniką?

Głównie udzielałem się w różnych hałaśliwych rockowych bandach. Słuchałem jednak sporo elektroniki i czułem, że muszę zacząć mocniej eksplorować te rejony. Dlatego zająłem się tym na własną rękę, ponieważ nie znałem nikogo, kto podzielałby moje zainteresowania. Mój muzyczny background jest totalnie rozrzucony (śmiech).

Zauważyłem, że nie masz problemów z opisywaniem swojej muzyki przy użyciu etykietek, które rzadko są tolerowane przez muzyków – dre­am pop, post-rock, slowcore itd. Wielu uważa, że to wirtualne hasła, któ­re w zasadzie niczego nie oznaczają.

Nie mam przed tym żadnych oporów. Na żywo Sleep Party People brzmi dość post-rockowo, z kolei na płytach zbliża się do shoegaze i slowcore. To wszystko tylko nazwy gatunków, a ponieważ inspiruje mnie wiele zespołów gitarowych z lat 90., to odbieram to jako porównanie do nich. Właściwie jest to powód do dumy (śmiech).

Fakt, słuchając płyt SPP, mam wrażenie, jakbym trafił na mikstejp kogoś, kto naprawdę mocno siedzi w muzyce lat 90.

Tak, zgadzam się w zupełności (śmiech). Osobiście zacząłem intereso­wać się shoegaze i dream popem za sprawą albumu Four-Calendar Café Cocteau Twins. Ta płyta otworzyła przede mną zupełnie nowy świat. Zastanawiałem się, jak osiągnąć podobne brzmienie gitary i pod tym ką­tem analizowałem jej sound. Kolejnym krokiem było więc kupno konkret­nych efektów, korzystanie z pogłosu czy flangera. To był dla mnie absolut­ny punkt zwrotny.

Teraz zastanawiam się, czy nie jesteś typem sprzętowego nerda.

Ooo, z pewnością jestem (śmiech). Zarówno w studiu, jak i podczas gry na żywo.

W twojej muzyce nie brak ciepła i pogodnej aury, nawet pomimo melan­cholijnych tekstów.

To prawda, teksty są nostalgiczne, ale staram się, aby wraz z muzyką nio­sły pozytywny przekaz. W pewnym sensie chcę robić coś podobnego do Morrisseya i The Smiths. Wiesz, oni w gruncie rzeczy grali wesołe piosenki z żywymi riffami gitar, ale także z tekstami o śmierci i złamanych sercach.

Z nazwą SPP wiążę się ciekawa anegdota.

Owszem. Pewnego ranka siedziałem w mieszkaniu ówczesnej dziewczyny, popijając kawę. Na lodówce w kuchni miała takie magnesy z różnymi sło­wami. Zacząłem się nimi bawić, układać w zdania i ni stąd ni zowąd pojawi­ło się „Sleep Party People”. To było jak objawienie – wiedziałem, że muszę jakoś wykorzystać to hasło. Rok później powstał projekt, a ja miałem już idealną nazwę. W końcu moja muzyka jest nieco senna, ale ma też ponie­kąd trochę imprezowej wibracji (śmiech).

No i ta nazwa kojarzy się z 24 Hour Party People.

Dokładnie tak! I jest to świetne skojarzenie, bo bardzo lubię ten film (śmiech).

Jesteś Duńczykiem, ale wychowałeś się na Bornholmie.

Tak, i bardzo to sobie cenię. Dorastanie na małej wyspie pozwoliło mi się wyciszyć. Bornholm to piękne miejsce – otoczone wodą, pełne lasów i śpie­wających ptaków. Właśnie tego potrzebuje człowiek. Tak samo jak czystego powietrza bez żadnego smogu (śmiech).

Czym jest Copenhagen Collboration?

To kolektyw skupiający jedenaście duńskich zespołów. Przyjaźnimy się, or­ganizujemy wspólnie koncerty, a nawet staramy się nawzajem interpreto­wać swoje piosenki. Słowem coś wielkiego w małej skali (śmiech).

W twoim zespole koncertowym panuje spora rotacja. Nie starasz się utrzymać jednego składu w ryzach?

Staram się, ale wszyscy moi muzycy są bardzo zajęci. Większość ma regular­ną pracę albo rodzinę, którą musi się zajmować. Chciałbym grać wciąż z tymi samymi ludźmi, niestety przerasta mnie to.

Póki co wydajesz kolejne albumy w dwuletnich odstępach. To efekt natu­ralnego cyklu?

Chyba tak. Właśnie pracuję nad czwartą płytą i rzeczywiście powinna uka­zać się za rok. Póki co brzmi… hmmm, epicko – naprawdę mocno, choć także z większym niż dotychczas dodatkiem elektroniki.

To nie jest twoja pierwsza wizyta w Polsce…

Nie. Cieszę się, że znów tu jestem. Polska publiczność jest świetna – wycisza się przy łagodnych piosenkach i naprawdę szaleje przy tych bardziej rockowych.

Duńczycy różnią się pod tym względem?

Zdecydowanie. Na koncertach w Kopenhadze ludzie stoją z założonymi rę­kami albo bawią się komórkami, sprawdzając akurat Facebooka czy Twittera.

O rety!

Straszne, prawda? No i jeszcze piją mnóstwo piwa i rozmawiają o tym, co im się tego dnia przydarzyło (śmiech).

Twój ulubiony królik ze świata popkultury?

Chyba ten z „Donnie Darko”. Zawdzięczam mu sporo inspiracji. Chociaż maski, które nosimy na żywo, nie wyglądają tak złowieszczo jak jego facjata (śmiech).

 

tekst | Sebastian Rerak
zdjęcie | Paw Agger

Rate this post

Lubisz nas? Obserwuj HIRO na Google News