Oksfordzki Foals bez wątpienia jest jednym z najbardziej pożądanych zespołów koncertowych na świecie. Nie ma co się temu dziwić. Zespół w ciągu zaledwie dekady przemycił na swoich płytach mathrock, funk, taneczną elektronikę, odrobinę muzyki współczesnej i mnóstwo cięższych, gitarowych brzmień. Niektórzy mówią nawet, że w swojej kategorii nie ma sobie równych. Oto rozmowa z klawiszowcem zespołu, Edwinem Congreavem oraz perkusistą, Jackiem Bevanem.
Jesteście obecnie prawdziwymi gwiazdami rocka. Gracie koncerty na stadionach i największych światowych festiwalach. Nie tęsknicie za czasami, gdy występowaliście w małych klubach?
Edwin Congreave: Zabawne, że o to pytasz, bo kilka dni temu graliśmy relatywnie mały, klubowy koncert w Bratysławie. Wtedy rzeczywiściepoczułem, że właśnie tego typu występów bardzo mi brakowało.
Jack Bevan: Na „małych” koncertach pomiędzy publiką i naszym zespołem krąży zupełnie inna energia. Festiwale muzyczne stają się coraz większe, przyjeżdża na nie ogromna liczba ludzi. Ma to swoje plusy, bo produkcja tego typu występów stoi na bardzo wysokim poziomie. Brzmienie i wszystkie kwestie techniczne są bez zarzutu. Natomiast brakuje intymności, a kontakt z publicznością jest ograniczony. Sprawa wygląda zupełnie inaczej w klubach. Czujemy wówczas bliskość ludzi i ich emocje. Działa to też oczywiście w odwrotną stronę, dlatego wybierając się na koncerty Foals pod chmurką i do klubu możesz mieć wrażenie, że widzisz dwa zupełnie inne zespoły. Niektórzy mogą pomyśleć, że jeżeli teraz będziemy grali mniejsze koncerty, to przestaniemy się rozwijać i zaczniemy się cofać. Coś na zasadzie: „ale jak to, taka wielka gwiazda nie występuje tylko na stadionach?” A to zupełnie nie o to chodzi.
W swojej karierze zdobyliście już mnóstwo nagród muzycznych. W 2013 roku zdobyliście Q Awards za najlepszy występ na żywo, w podobnej kategorii wyróżnił
Was magazyn MOJO. Czy nagrody mają dla Was jakieś większe znaczenie?
E.G.: Już nawet nie pamiętam, jakie nagrody wygraliśmy! To fakt, że mamy ich chyba z dziesięć, ale naprawdę nie kojarzę za co i od kogo…
J.B.: To zawsze miłe, kiedy ktoś doceni twoje starania i drzemiący w Tobie potencjał. Lubię, gdy ludzie doceniają nas za koncerty. Granie na żywo to nasz żywioł. Jednak nie robimy tego wszystkiego, by zdobywać nagrody i wyróżnienia. Na początku kariery Foals zupełnie o tym nie myślałem. Wiem, że niektórzy artyści uwielbiają zgarniać różne statuetki. Sprawdzać, czy znowu są na pierwszym miejscu na listach przebojów. Nas to zupełnie nie interesuje.
Jaki moment utkwił Wam najbardziej w pamięci z przeszło dziesięcioletniej historii Foals?
J.B.: Pamiętam, gdy puściliśmy do sprzedaży album Holly Fire i wyprzedał się on w dwie minuty. Byliśmy w ciężkim szoku. Spontanicznie postanowiliśmy, że zorganizujemy koncert tego samego dnia. Wyprzedał się w dziesięć minut. To było naprawdę niesamowite.
Poczułem, że jestem w momencie swojego życia, w którym zawsze chciałem się znaleźć. Nie zapomnę tej chwili do końca moich dni.
E.G.: Dla mnie najlepszy czas Foals przypada na 2007 rok, gdy nagrywaliśmy debiutancki album w Nowym Jorku razem z Davidem Sitekiem z TV on the Radio. Byliśmy wtedy pełni pozytywnej energii. Wszystko było jeszcze dla nas nowe. I ten ogromny entuzjazm, który chyba odczuwają wszyscy debiutanci. Podejrzewam, że tak właśnie czują się piłkarze tuż przed wyjściem na swój pierwszy mecz w zawodowej drużynie.
W tym roku wystąpiliście na sławnej Pyramid Stage na Glastonbury tuż przed headlinerem – Muse. Czy ten koncert miał dla Was jakieś szczególne znaczenie?
J.B.: To było zdecydowanie coś innego! Chyba nigdy w życiu tak się nie denerwowałem. Dorastaliśmy razem z tym festiwalem, on od zawsze był w naszym życiu. Był także i wciąż
jest również pewnym symbolem rock’n’rolla w naszym kraju. Już jako dziecko marzyłem, aby się na nim znaleźć. W tym roku nasz występ był transmitowany na żywo i byliśmy
świadomi, że obejrzą go tysiące ludzi. To tylko dodatkowo wyzwoliło adrenalinę.
E.G.: Ciężko opowiedzieć słowami, jak niesamowite było to przeżycie. Cały ten ogromny tłum, którego za nic w świecie nie chcesz zawieść i pragniesz dać z siebie wszystko, wyzwolić z siebie całą energię. Na początku koncertu byliśmy zdenerwowani, ale z każdym kawałkiem grało nam się coraz lepiej, czuliśmy wsparcie publiczności. To było
wspaniałe doświadczenie.
Wielu ludzi twierdzi nawet, że zagraliście dużo lepiej od Muse i to Wy powinniście być headlinerem tej imprezy…
J.B.: Cóż, bardzo lubię tych ludzi i pozdrawiam ich serdecznie!
Niedawno podzieliście się w sieci remiksem utworu Night Swimmers z Waszej ostatniej płyty What Went Down, przygotowanym przez Murę Masa. Jak doszło do
Waszej współpracy?
J.B.: To był pomysł wytwórni. Stwierdzili, że taka kombinacja dobrze nam zrobi. Zanim wytwórnia przyszła do nas z propozycją tego remiksu, nawet nie słyszałem o Masie. Jednak postanowiliśmy zaryzykować i wszystko wyszło według mnie świetnie. To bardzo unikalny, młodzieńczy wręcz w swoim brzmieniu remiks. W ogóle temat przeróbek jest dla nas dość trudny. W swojej głowie wszyscy mamy wizję, jak ona powinna wyglądać i w którą stronę powinien zmierzać dany utwór. Jednak efekt końcowy, który ktoś ci przesyła, może mijać się zupełnie z tym, na co liczyłeś. Najgorsze jest to, że nic z tym nie możesz zrobić! Co ciekawe, możesz zapłacić kupę kasy znanemu producentowi i rozczarować się rezultatem jego pracy, a z drugiej strony jakiś anonimowy gość z internetu poprosi cię o możliwość zremisowania twojego kawałka i totalnie rozwali cię tym, co skleci na komputerze.
W tym remiksie utwór, który był wcześniej bardzo rockowy nagle zyskał bardzo elektroniczne oblicze. Myślicie, że Foals mógłby tak brzmieć w przyszłości?
J.B.: Szczerze? Czeka nas raczej dokładnie odwrotny kierunek. Na dzień dzisiejszy moda na wygładzone, elektroniczne brzmienie kompletnie nas nie interesuje. Nie chcemy być jednym z zespołów, które poszły tą drogą. Dzisiaj bardzo dużo kapel rockowych używa syntezatorów i beatów. Nie jest to zbyt oryginalne. Pamiętam, kiedy w 2002 roku wybuchła moda na
takie brzmienia i sam byłem tym podekscytowany. Jednak dość szybko znudziłem się syntetycznymi dźwiękami. Wszyscy zaczęli grać to samo. Jaka w tym frajda?
W tym roku odeszło od nas kilku wielkich artystów, takich jak David Bowie, Prince czy Lemmy Kilmister. Czy któraś z tych postaci była dla Was wyjątkowo bliska?
J.B. Dla mnie był to zdecydowanie David Bowie. Jego płyty puszczali mi już rodzice, kiedy byłem małym dzieckiem. Dorastałem z jego piosenkami. Cenię sobie też ogromnie Prince’a za to, jak wiele zrobił dla muzyki popowej i jak niesamowitym był producentem. Nie potrafię wyobrazić sobie, jak wyglądałby dzisiejszy muzyczny świat bez tych dwóch geniuszy.
E.G.: Mnie jakoś Bowie nigdy nie przekonywał… nawet nie potrafię powiedzieć dlaczego. Może nie ta wrażliwość. Doceniam go jako artystę, ale nie zagłębiałem się nigdy w jego twórczość.
Od premiery Waszego ostatniego albumu minął rok. Myślicie już o nagraniu kolejnego krążka?
J.B. Po obecnie trwającej trasie koncertowej zrobimy sobie dłuższą przerwę. Wszyscy w zespole tego potrzebujemy. Gdy wcześniej wracaliśmy do domu, to niemal od razu braliśmy się za komponowanie nowych utworów. Teraz będzie inaczej. Występujemy już ponad dziesięć lat, więc nadszedł moment, aby zwolnić tempo i poczuć się znowu jak normalny człowiek. Z czasem pewnie zatęsknimy za muzykowaniem czy koncertami i to będzie świetne! Nie mam ochoty robić niczego na siłę ani wbrew sobie. Wolę, jak wszystko układa się w naturalny sposób. Nowy album z pewnością powstanie, nie mogę ci tylko powiedzieć, kiedy dokładnie to nastąpi. Coś podpowiada mi, że będzie to zupełnie inna rzecz niż wszystko to, co zrobiliśmy do tej pory.
Rozmawiał: Kamil Downarowicz
Zdjęcia: materiały promocyjne