Bez zespołu Deerhoof niezależna muzyka gitarowa pierwszej dekady XXI wieku wiele by straciła. Grupa mistrzowsko łączy instrumentalne szaleństwo z artystycznym kunsztem oraz niezwykłe wyczucie melodii z przemyślaną próbą jej dekonstrukcji. Amerykanie pokazali, że wyrazy „pop” i „eksperyment” niekoniecznie muszą się wzajemnie wykluczać. Zespół wydał niedawno swój 13. album pt. „La Isla Bonita”. To właśnie głównie na jego temat rozmawiamy z gitarzystą i zarazem jednym z wokalistów grupy, Johnem Dieterichem.
Pierwszy album The Man, the King, the Girl wydaliście w 1997 roku i od tego czasu kolejne longplaye wypuszczacie z zadziwiającą regularnością, nawet po 2 krążki w ciągu jednego roku. W jaki sposób udaje Wam się to robić? Czy po tych wszystkich latach wspólnego grania wciąż jesteście zgraną, bezkonfliktową i pełną entuzjazmu grupą przyjaciół?
Po pierwsze Deerhoof to zespół, w którym każdy z członków pisze piosenki. Jest nas czworo i nawet kiedy wydajmy jeden album rocznie, to tak naprawdę każde z nas komponuje cztery, pięć kawałków. W rezultacie nie jesteśmy przeciążeni pracą, a nawet czujemy pewien niedosyt i chcemy jak najszybciej nagrywać nowe rzeczy. Wiąże się z tym też pewien kłopot, bo sporą część materiału, który każdy chce wnieść do albumu, musimy odrzucić. Np. na potrzeby naszego najnowszego wydawnictwa La Isla Bonita zarejestrowaliśmy kilkanaście utworów, z czego na tracklistę trafiło tylko dziesięć. Wszystko po to, aby album był spójny i na równym poziomie. To dla nas niezwykle ważne. Do tego dochodzi to, o czym wspomniałeś, jesteśmy ze sobą mocno zaprzyjaźnieni. Dobrze się rozumiemy i wiemy, czego możemy od siebie nawzajem oczekiwać. Dajemy sobie dużo przestrzeni i wolności. Znam kilka bandów, w których sytuacja była odwrotna i nie skończyły one najlepiej.
Skoro wspomniałeś o La Isla Bonita… Jaka była geneza tytułu albumu, który w oczywisty sposób odsyła do słynnego singla Madonny. Chociaż warto zaznaczyć, że muzyka, jaką znajdujemy na płycie niewiele ma wspólnego z naiwnym popem.
Tytuł ten wymyśliła Lenny Fletcher, żona Eda Rodrigueza [red. żona gitarzysty Deerhoof]. Kiedy skończyliśmy nagrywać nowy album, byliśmy akurat w Azji i rozmawialiśmy ze sobą, jakim imieniem powinniśmy nazwać nasze nowe dziecko. Nic fajnego nie przychodziło nam do głowy i Ed postanowił wysłać maila do swojej żony z prośbą o pomoc. Bardzo szybko podesłała nam z czterdzieści roboczych nazw, z których ¾ kompletnie nas zachwyciła! Wspólnie postanowiliśmy wybrać La Isla Bonita. Nazwa ta stanowi dla nas pewną ideę, symbol wyśnionej wyspy, na której wiecznie jest zielono, wiecznie świeci słońce i wiecznie trwa zabawa. W USA coraz więcej ludzi nie wytrzymuje już w otaczającej ich rzeczywistości i na różne sposoby próbuje od niej uciec, dostać się na swoją własną, małą La Isla Bonitę. Oznacza to, że świat, który skonstruowaliśmy i w którym żyjemy, staje się dla nas coraz bardziej obcy, złowrogi. Coraz gorzej się w nim czujemy. To poważny współczesny problem, z którym musimy w końcu się zmierzyć.
HIRO Technologia. Porównanie Sonos ACE i AirPods Max.
Kto oprócz Madonny był dla Was inspiracją przy nagrywaniu płyty?
Choćby Janet Jackson…
Powaga?
Jak najbardziej! Utwór Paradise Girls, który skomponował Greg, był z początku coverem piosenki Janet. Dopiero kiedy zaczęliśmy nad nim pracować, stał się on zupełnie czymś innym. Jednak korzenie ma takie, a nie inne. Natomiast na brzmienie płyty mocny wpływ miał zespół Ramones, który wszyscy bardzo lubimy. Na jednej z prób zagraliśmy cover tej grupy Pinhead. Jest on prosty, agresywny, do tego krzyczę na nim niemiłosiernie do mikrofonu. Poczuliśmy wtedy, że mamy ochotę nagrać album w takim właśnie duchu. Co ciekawe stało się to w momencie, kiedy prace nad La Isla Bonita trwały w najlepsze i powstało już kilka nowych nagrań. Postanowiliśmy je przearanżować tak, aby wpasowały się w naszą „ramonowską” koncepcję i o dziwo udało się nam to bez problemu.
Zmęczyliście się elektroniką? Na nowej płycie nie ma jej w ogóle. Jest za powrót do klasycznego garażowego grania.
Nie nazwałbym tego zmęczeniem. Uwielbiam muzykę elektroniczną i myślę, że jeszcze do niej kiedyś wrócimy. Po prostu wyglądało to tak, że spotkaliśmy się wszyscy razem i zaczęliśmy rozmawiać o tym, na czym najbardziej nam obecnie zależy i co chcemy przekazać naszą muzyką. Wyszło na to, że pragniemy przede wszystkim grać na żywo i nawiązać jak najbliższy, żywiołowy kontakt z publiką. A czy coś służy temu lepiej niż stary dobry rock’n’roll? Poza tym wszyscy czworo żyjemy w różnych miastach i brakowało nam zwyczajnie wspólnego grania prób w jednym pomieszczeniu z użyciem prawdziwych instrumentów, a nie komputerów.
Zdecydowaliście się wydać nowy album w Lado ABC, warszawskiej oficynie, która dystrybuuje La Isla Bonita na Europę Środkowo-Wschodnią. Jak doszło do nawiązania współpracy zespołu z tą polską firmą?
Kiedy zastanawialiśmy się w jaki sposób wydać i dystrybuować album, byliśmy akurat na trasie po Europie. Nasz pochodzący z Czech kierowca o imieniu Jakub zaproponował, aby zrobić coś nowego i zaangażować do tego różne wytwórnie w różnych częściach świata. Po omówieniu sprawy doszliśmy do wniosku, że to cholernie fajny pomysł. Kilka lat temu graliśmy wspólne koncerty z polskim zespołem Baaba. Wystąpiliśmy m.in. w Petersburgu na fantastycznym festiwalu i to właśnie tam poznaliśmy ekipę z Lado ABC, z którą Baaba byli związani. W momencie rozmowy o wypuszczeniu krążka na Europę Środkowo-Wschodnią nasze myśli od razu powędrowały w stronę polskiej wytwórni, bo złapaliśmy świetny kontakt z ludźmi, którzy tam pracują. Nadajemy na tych samych falach, mamy podobne spojrzenie na muzykę i na to, jak ją promować. To zabawne, bo powinno nam zależeć na podpisaniu umowy z jakimś dużym labelem i na zarabianiu kasy… ale cóż, tak po prostu nie jest. Wolimy pracować z przyjaciółmi w dobrej atmosferze.
Znak rozpoznawczy Deerhoof to szaleńcze, rozdygotane i nadpobudliwe kompozycje. Musisz mi koniecznie powiedzieć, jak wygląda proces nagrywania tak niesamowicie pokręconych utworów?
Niektórzy ludzie pytają mnie, czy nasze kawałki są efektem spontanicznej improwizacji. Mogę Cię zapewnić, że tak nie jest. Nie jest też tak, że dokładamy wszelkich starań, by kompozycje były jak najbardziej pokręcone… to wychodzi naturalnie. Ostatnio np. było tak, że Satomi przyniosła mi nagrany przy pomocy komputera elektroniczny motyw i stwierdziła, że musimy go zaaranżować na gitary. Pomyślałem, że to będzie naprawdę trudne, bo motyw ten był na maksa ciężki do zagrania. Ale w końcu się udało. Zacząłem go z początku grać bardzo powoli, później coraz szybciej i szybciej aż osiągnąłem to, czego Satomi oczekiwała.
W swojej dotychczasowej karierze współpracowaliście m.in. z Marcem Ribotem, Sufjanem Stevensem czy Wadada Leo Smithem. Kto jest Twoim wymarzonym artystą, z którym chciałbyś nagrać wspólny materiał?
Szczerze? Właśnie Marc Ribot jest jednym z moich ulubionych wykonawców, którego podziwiam od wielu lat. Udało mi się z nim już pracować. Marc nagrał partie gitary do jednego z naszych utworów, który zresztą ja napisałem. Było to dla mnie ogromne wyróżnienie i powód dumy. Wyszło więc na to, że moje marzenie już się spełniło…
Ostatnimi czasy zajęliście się remiksowaniem utworów innych wykonawców takich, jak: Maroon 5, Asobi Seksu czy Delta 5. Skąd decyzja o tego typu działalności?
Osobiście uwielbiam zajmować się przearanżowaniem piosenek innych artystów. To bardzo ekscytujące zajęcie. Pracując nad danym utworem, wchodzisz z nim w kontakt na całkowicie innym poziomie, niż kiedy go tylko słuchasz. To tak jakbyś dotarł do jego centrum, do jego „duszy” i zaprojektował dla niej nowe ciało. To zresztą zabawne, bo zawsze kiedy ktoś mnie prosi o zrobienie remiksu, to spodziewa się efektu w postaci tanecznej, energetycznej przeróbki. Tymczasem dla mnie remiksowanie to całe spektrum możliwości, w którym lubię nieraz spowolnić pierwotne tempo piosenki, a nie tylko je przyśpieszyć i „utanecznić”.
Spróbowałeś także swoich sił w roli producenta. Odpowiadałeś za albumy Sufjana Stevensa czy A Hawk And A Hacksaw. Jak odnajdujesz się w tej roli?
To dobre pytanie! Powiem Ci, że to ciężka i odpowiedzialna robota. Do tego ktoś cię z niej rozlicza i ma pewne wymagania, które musisz spełnić. Produkcja to jest pole, które cały czas poznaję i które potrafi mnie zaskakiwać, ale czuję się w roli producenta coraz pewniej i lepiej. Zwłaszcza, że dostawałem wyraźne sygnały od artystów, z którymi pracowałem, że to, co robię jest ok i podoba się im.
Rozmawiał: Kamil Downarowicz
Zdjęcia: materiały promocyjne