Po bijącym rekordy popularności filmie Tomasz Kot dla jednych stał się bogiem, dla innych tylko go zagrał. Co sam myśli o zagraniu osoby, która zmieniła oblicze polskiej kardiochirurgii? Czy takie fenomenalne kreacje sprawiają, że żyje życiem, o jakim zawsze marzył?
Prawie w każdym wywiadzie pada pytanie o przygotowania do roli Religi. Kiedy uwierzył Pan, że jest w stanie zagrać – po raz kolejny – legendę?
Niektórzy aktorzy wyznają zasadę, że należy „stać się” postacią, którą gramy. Dla mnie to bzdura! Musiałbym być idiotą, żeby spotykając się z Panią Anną Religą, uwierzyć, że stanę się jej mężem z lat 80. Ona spędziła z tym człowiekiem prawie całe życie i w jej oczach nigdy nie będę mężem, tylko aktorem, który coś imituje. Istotą tego zawodu jest to, na ile aktor fachowo potrafi zbliżyć się swoją imitacją do oryginału. Na to pytanie odpowiedziałem sobie jakiś czas temu, pracując nad rolą w filmie Skazany na bluesa. Wiem, że nie można w pełni przygotować się do danej roli.
Posłużę się przykładem Anthony’ego Hopkinsa z Milczenia Owiec. Nie wierzę, że jadł ludzkie mięso, żeby przekonać się, co czuje człowiek, który jest kanibalem. W pewnym momencie oswajania się z rolą, w grę wchodzi najpotężniejsze aktorskie narzędzie – wyobraźnia – i tylko w jej obrębie możemy się poruszać. Przygotowania do roli Religi były trochę czytaniem między wierszami. Dużo musiałem sobie dopowiedzieć i wyobrazić. Pamiętając jednocześnie, by nie przekroczyć granicy etyki. Kiedy rozmawiałem z synem Pana Religi, zawsze zwracałem uwagę na takie szczegóły, jak siedzi, jaką przyjmuje postawę ciała itp. Wiem, że fizycznie jest bardzo podobny do ojca, więc ściągałem wszystkie sygnały, jakie mogłem.
Tak samo przebiegały moje rozmowy z kardiochirurgami. Nie interesowały mnie kontrowersje. Skupiałem się na fleszach, krótkich ułamkach, momentach, o których mówili. Cały czas zastanawiałem się, jakich wspomnień potrzebuję, żeby moja imitacja była właściwa. Nigdy nie pomyślałem, że chcę się w kogoś zamienić. A ludzie cały czas pytają mnie, jak to jest być Religą? Odpowiadam, że nie wiem. Jak patrzę na ekran, to widzę siebie, nie widzę Religi. Jeszcze nie zwariowałem.
Zagrał Pan człowieka, którego już wśród nas nie ma. Prawdopodobnie już zawsze będzie Pan utożsamiany ze Zbigniewem Religą.
Oczywiście – mam tego pełną świadomość. Takie zdarzenia są konsekwencją udanych imitacji. Na planie aktorzy nie mówią, że mają świetną rolę. Film wtedy powstaje, więc nie wiedzą, czy będzie dobry, czy w ogóle wejdzie do kin, czy w połowie zdjęć nie załamie się budżet, nie rozwiążą ekipy i wszyscy powiedzą sobie do widzenia. Jednak na planie Bogów Jan Englert powiedział mi, że dobrze wyglądam i świetnie się przygotowałem. Potem opowiedział o tym, jak grał w filmie o powstaniu warszawskim, czego następstwem było to, że do dziś wiele osób myśli o nim jak o jednym z powstańców. To właśnie kwestia efektownej imitacji.
Często to także kwestia fizycznego podobieństwa.
Zgadza się. Uwielbiam kreację Vala Kilmera w filmie The Doors. Przecież on tam idealnie zbliżył się do oryginału. Natomiast wracając do początku rozmowy – nie jest tak, że każdy aktor musi uwierzyć na chwilę, że stanie się jakąś postacią, bo to nie jest kwestia wiary. Aktor musi użyć wszystkich możliwych narzędzi, jakimi dysponuje. Nawet najgorsze produkcje mają pewną wartość dla aktora, bo przecież każde doświadczenie, jest w końcu jakimś doświadczeniem. Większość aktorów marzy o tym, żeby znaleźć się na planie filmowym i zagrać! Rocznie z państwowym papierem szkołę filmową kończy około stu aktorów. Tych, którzy faktycznie grają jest ułamek. Zatem każde moje doświadczenie w ostatniej dekadzie – nawet to, którego mogę się wstydzić lub od niego uciekać – muszę przyjąć na klatę i zastanowić się, co z tym zrobić, jak wykorzystać to, czego się nauczyłem i co wartościowego z tego wyniosłem .
Jest coś, co pomaga tę wiedzę wypracować?
Prowadzę bardzo aktywne życie. Oprócz aktorstwa jestem ojcem. Mam dwójkę dzieci, żonę i nie mogę nagle im powiedzieć, że znikam i będę zamieniał się w kogoś innego. Nieważne, czy to jest rola biograficzna czy wymyślona. Mnie w przygotowaniu do roli łaskocze poczucie bycia detektywem. Taka układanka, co wybrać. Dzięki tym wszystkim bardziej lub mniej trafionym angażom, czuję się dojrzalszy zawodowo, lepiej rozumiem siebie. Od jakiegoś czasu znajduję swój własny sposób na wchodzenie w rolę.
Na przykład przy postaci Zbigniewa Religi wykorzystałem zdjęcia. W latach 80. były tylko szpule. Klisze posiadały 24 lub 36 klatek, więc ludzie szanowali każde pstryknięcie migawki. Większość zdjęć była zatem ustawiana, rzadko robiono zdjęcia w ruchu. Z kolei ja wybrałem 10 „poruszonych” zdjęć, na których Religa nie zdążył poprawić sobie włosów. Miałem taką zabawę – odgrywałem trzy sekundy w przód i w tył od momentu zrobienia zdjęcia. Na każdej fotografii była wyrażona jakaś emocja, próbowałem więc ją zgadnąć. Często wyraz twarzy określony na zdjęciu był mylący, więc swoją mimiką doklejałem się do zdjęcia i przedstawiałem zaskoczenie, śmiech, radość. To, co mogło być przed lub po zrobieniu zdjęcia. Bardzo mi to pomogło na planie.
Mój dobry znajomy, który jest świetnym aktorem, podszedł do mnie po zdjęciach i powiedział: „czytałem o tym, co tam sobie wymyśliłeś z tymi zdjęciami. I powiem Ci Kot tak… to jest mega prymitywne i najprostsze na świecie, ale kurwa najskuteczniejsze!”. Oczywiście poza takimi sposobami rozmawiam i żartuję na planie. Nie ma sytuacji, w których wszystkich uciszam, bo muszę się skupić etc. Zawsze dążę do tego, żeby na planie panowała normalna atmosfera, było dużo żartów, jak najmniej nerwów. Moim magicznym momentem jest hasło „Cisza! Kamera! Akcja!”. Dopiero wtedy się przestawiam. Przy filmie Bogowie myślałem albo zdjęciami, albo utworami muzycznymi. Najbardziej pamiętam niesamowity kawałek z Incepcji.
To musi być utwór Time…
Chyba tak! Ostatni na płycie. Niesamowicie mnie porusza. Idealnie pasuje do takich zdarzeń, jak wielka strata, koniec życia. Słuchałem tego tak dużo, że grając trudne sceny, od razu miałem go w głowie. Wtedy łzy leciały same.
Podejrzewam, że już zawsze ten film będzie przywoływał w pamięci ten utwór. Patrząc na miejsce, w którym Pan się teraz znajduje, czy jest to życie, o jakim Pan marzył?
Staram się, jak mogę, żeby tak było. Dojrzałem już jednak do tego, że oczekiwania nie mają sensu. Powinniśmy przyjmować rzeczywistość taką, jaka jest. Mój największy problem to brak cierpliwości. Taki dziwny rodzaj nerwowości, która wkrada się, kiedy za dużo pracuję i brakuje mi czasu. Idę spać po pracy, wstaję, żeby znów do niej pójść. Wtedy odbywa się to kosztem mojego życia rodzinnego. To mnie rozwala i denerwuje. Gdyby nasz system pracy był bardziej ułożony, budżety na filmy większe, a wszystko można było bardziej rozłożyć w czasie, nie musiałbym tego czuć. Ostatnio byłem bardzo chudy. Pilnowałem wagi, bo grałem chorego, po chemioterapii i pobytach w szpitalach. Pewnego dnia po 13. godzinie pracy pomyślałem, że nie wierzę, że można zjeść puszkę tuńczyka na cały dzień i pracować 14 godzin na planie, jak np. Christian Bale w Mechaniku czy Matthew McConaughey w Witaj w klubie! Przecież non stop by mdleli. Nie wierzę w to, że muszą robić sześć scen dziennie. Chociaż w sumie Amerykanie kręcą film 4 miesiące…
Nasz system znacznie różni się od tego w Stanach. Operator Furii opowiedział mi, że przez kilka dni czekali po 6-7 godzin na chmury. Mogli sobie na to pozwolić tylko dlatego, że z chmurami kadr wyglądał lepiej…
Znam mnóstwo takich historii. Roman Polański przy Autorze widomo wymyślił, że w filmie nie będzie ani jednego słonecznego dnia! U nas kręcimy niezależnie do tego, co się wydarzy. Nawet jeśli w lipcu spadnie śnieg, tak przerobimy film, że spadnie w nim śnieg. To jest niesamowite, ale ta presja czasu, nacisk i często chaos przeszkadzają. Nie ma czasu na rzetelne przygotowanie. W Bogach jednak sytuacja była wyjątkowa, ponieważ pojawił się nowy producent, który nie streszczał scenariusza, tylko dlatego, że były w nim kosztowne sceny. Sam je dodawał, bo po prostu chciał zrobić świetny film. Nie chciał zarobić na fajny samochód, tylko stworzyć coś dobrego! A to profituje, bo już mamy 2 mln publiczności w kinie. Wygląda to super i podnosi poprzeczkę.
Rozmawiała | Justyna Czarna
Ilustracja | Michał Dąbrowski