Retrofilmy. Przyszłość widziana w przeszłości

Kino powraca do przyszłości, aby przebrać aktorów w ładne ciuszki i potańczyć w rytm zmysłowego jazzu. Seriale wolą nad szklaneczką whiskey rozprawiać o ciemnej i gorzkiej stronie dawnych lat. A w tym wszystkim, nieprzeciętną rolę odgrywają… kobiety.

– Przeszłość zawsze mnie inspirowała – mówił Michel Hazanavicius, jeszcze zanim jego „Artysta” sięgnął po największe laury, a galę Oscarów w 2012 roku nazwaną rzewnym powrotem do przeszłości. Dwa lata wcześniej kino zachłystywało się „Avatarem” Jamesa Camerona, w powietrzu wisiało widmo technicznej rewolucji, wiatr zmian wiał od strony 3D. A teraz wygrywał film będący powtórką z rozrywki, doprowadzający kino do jego teatralnych początków i jeszcze – o zgrozo – budujący na tym oszałamiający sukces.

ŚWIATY CZARNO-BIAŁE

Oferta pracy w HIRO

Lubisz tematy związane z muzyką, filmem, modą i chcesz współtworzyć życie kulturalne twojego miasta? Dołącz do ekipy HIRO! Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się więcej


Wątłych fundamentów tego powodzenia dowodzi dalszy ciąg wypowiedzi Hazanaviciusa. Francuski reżyser twierdził w niej, że przeszłość jest charyzmatyczna, ponieważ należy do szalenie filmowych. – Te samochody, garnitury, fryzury, sukienki. One dają niezwykłą przyjemność podczas oglądania filmu, niezwykle pięknie komponując się z lecącym w tle z głośników jazzem i splatając się z powoli płynącym z papierosów dymem.

Słowa Hazanaviciusa celnie oddają to, co w znakomitej większości kino uczyniło z daleką przeszłością: sprowadziło ją do ładnego, stylowego obrazka. Uwodzicielskiej atmosfery. Eleganckiej oprawy opowiadanej historii – niemniej prostej niż szereg innych. W przypadku „Artysty” było to odczuwane szczególnie, bo jego czarno-białe kadry idealnie pokrywały się z mentalnością filmu: również czarno-białą, naiwną, przesadnie beztroską. Słabość reaktywacji przeszłości u Hazanaviciusa polegała bowiem na tym, że reaktywował on ją w skali 1:1. Bez pomysłu, po co to właściwie robić.

Niewiele ambitniejszym niż „Artysta” tropem podąża niedawny „Wielki Gatsby” Baza Luhrmanna, nie licząc może tego, że australijski twórca ponownie skomplikował sobie zadanie. Skrupulatnie oddając jedną epokę, płynnym ruchem wprowadził do niej elementy z innych, po raz kolejny uzyskując w filmie spójny świat. Niestety, stylistyczna biegłość Luhrmanna nie przydała filmowi dodatkowej

głębi, jak jeszcze niedawno miało to miejsce w „Moulin Rouge”. Tam choćby zaśpiewanie piosenek wyciągniętych z czasów innych niż portretowane wprowadzało do fabuły kolejne niuanse, zamieniając miłosną historię w manifest na cześć młodości i wolności. W „Wielkim Gatsbym” nowoczesny soundtrack co najwyżej zdynamizował opowieść. Dodał jej energii. Ale czy tym samym powiązał jej przekaz w jakiś poważniejszy sposób ze współczesnością?

PERFEKCYJNA PANI DOMU

Nie bez powodu premiera „Wielkiego Gatsby’ego” stała się bardziej podnietą dla kobiecych żurnali niż przyczynkiem do przenikliwej socjologicznej analizy. Stało się tak m.in. także dlatego, że Luhrmann mógł bardziej zdecydowanym ruchem zaakcentować to, o czym przy okazji powrotu do książki F. Scotta Fitzgeralda warto było pogadać: pozycji kobiet w społeczeństwie. Sprowadzając je w swoim filmie do roli ładnego wieszaka na stylowe sukienki, „Wielki Gatsby” nie miał jednak okazji zauważyć wielu wydarzeń, dzięki którym lata dwudzieste minionego wieku mogły zostać pożenione ze współczesną myślą. Był to czas szczególnego wybicia się kobiet na niepodległość. Uzyskały one prawo do głosowania, coraz więcej z nich przestało spełniać się w roli perfekcyjnej pani domu i ruszyło do pracy. Zaczęły prowadzić swobodniejszy styl życia: palić papierosy, pić alkohol, prowadzić samochód. Dopiero za tym mentalnym wyzwoleniem poszło wyzwolenie ubioru – zwiewne sukienki odsłaniające nieco więcej ciała, umiłowanie do sportów i krótko obcięte włosy symbolizujące bunt.

 „Wielki Gatsby” nawet stylistycznie nadawał się do ukazania tego przełomu. Mężczyźni są w tym filmie doskonale zadbani, skupieni na materialnej stronie życia, delikatni i wrażliwi (poza mężem Daisy, Tomem Buchananem), ale siła kobiet w ich towarzystwie pozostaje jakby niedoszacowana przez reżysera. Zwłaszcza kręcącej się po drugim planie Jordan Baker Luhrmann skrajnie nie wykorzystał, podczas gdy jej książkowy odpowiednik daje całą paletę możliwości do dywagacji. Jordan Baker w ujęciu Fitzgeralda była bowiem postacią w pewnym sensie zawieszoną między płciami i preferencjami. W dziwny sposób zafascynowana Nickiem Carrawayem jednocześnie niepewna własnych preferencji i z wyglądu wyraźnie męska – muskularna, hołubiąca garniturowe kroje, operująca innym, bardziej bezpośrednim językiem.

STYLOWO, ALE NIE KOLOROWO

Filmowe retro-powroty są tym bardziej rozczarowujące, że gdy one z przeszłości wyłuskują jedynie to, co płytkie i skojarzeniowe: szyk i powierzchowną gustowność, w tym samym czasie seriale odwołujące się do dawnych lat wędrują raczej tropem… myśli filozofów. Jean Baudillard napisał kiedyś, że retro to nie nostalgiczne odwołanie do dawnych lat, a raczej powrót gorzki i ów czasy demitologizujący. Twórcy telewizyjnych formatów wyraźnie zgodzili się z jego definicją nie tylko czysto teoretycznie. Gdy cofają się w czasie, to nie tylko po to, aby pokazać, że było stylowo. Robią to także po to, aby powiedzieć, że przy okazji wcale nie było tak kolorowo.

Serialem, który można byłoby postawić na drugim biegunie względem „Wielkiego Gatsby’ego”, jest „Mildred Pierce” Todda Haynesa. Potężny, blisko sześciogodzinny telewizyjny format, mimo wielu zachwytów, przysłużył się także gorącej dyskusji o tym, jak amerykański reżyser sportretował lata trzydzieste minionego wieku w Ameryce. Bo choć Haynes skrupulatnie oddał wartości, układy społeczne i przypisane płciom role panujące w tamtych czasach, nie ukrywał, że jednocześnie starał się z nich wydobyć współczesny przekaz. Szczególnie często reżyser musiał się spowiadać ze śmiałych scen erotycznych między Mildred i Montym. – Były one istotne dla całokształtu filmu – przekonywał. – Monty to ktoś, kto odkrywa ciało Mildred w sposób, w jaki nigdy nie było ono odkrywane. Dla mnie ujmująca była w tej powieści równowaga w sposobie portretowania seksualnej relacji między bohaterami a tym, jak relacja wpływa na myślenie Mildred o jej pozycji na rynku pracy i roli w społeczeństwie. Ona wie, że klasa i reputacja będą jej w obu przypadkach przeszkadzać, ale w łóżku chowa takie myślenie gdzieś głęboko w głowie. McCain opisał to bar-dzo szczerze, ujął seksualność bohaterki daleko bardziej odważnie niż pozwalał na to fakt pisania książki w 1945 roku. Nigdy też tak bardzo nie skupiał się na kobiecie, która w innych powieściach jego autorstwa, „Listonosz zawsze dzwoni dwa razy” czy „Podwójne ubezpieczenie” spełnia tak samo stereotypową rolę, jak w późniejszych ekranizacjach tych dzieł.

TRZY KOBIETY

Bliskość myślenia z „Midred Pierce” można odnaleźć zresztą w innym serialu, „Mad Men”. Mimo że głównym bohaterem tasiemca jest Don Draper, z łatwością można w tym formacie dostrzec drugą, równoległą narrację o kobietach dawnych lat, które żyły obciążone różnymi rolami i wynikającymi z ich przyjęcia konsekwencjami. Joan Harris, Peggy Olson czy Betty Draper – każda z nich reprezentuje inną wizję kobiety uwikłanej w realia, które od naszych, jak się w rozwoju akcji okazuje, różniły się co najwyżej scenografią i kostiumami. No i może jeszcze tym, że na powitanie dnia w korporacji bohaterowie wypijają szklaneczkę mocnej whisky, czego pewnie wielu dzisiejszych korponiewolników skrycie im zazdrości. Serial, zawierający wątki autobiograficzne z życia Matthew Weinera, przesiąka cierpkość i realnie odczuwalna atmosfera ucisku. Don Draper wpada w matnię i – co jest wielkim sukcesem „Mad Men – nie tworzy złudzenia, że z tej siatki wymknie się ot tak, po prostu, wraz z napisami końcowymi. Uniwersalność serialu została jednak osiągnięta przy niebywałym zaangażowaniu fabuły w szczegóły realiów i fakt, że losy Drapera nie znają rozróżnienia między prywatnym a politycznym. Wpływają na niego wielkie historyczne wydarzenia, choćby wojna koreańska czy atmosfera wielkich przemian lat 60. minionego wieku z jej zaletami i wadami: rasizmem, niewiernością czy alienacją. Matthew Weiner sam nazwał serial „science fiction dziejącym się w przeszłości”. – Tak jak science fiction używa przyszłości, żeby powiedzieć coś o naszej współczesności, tak ja napisałem „Mad Men”, używając w tym samym celu przeszłości – tłumaczył, dodając, że wszystkie grzechy bohaterów popełniamy także i my. Tylko na co dzień dużo chętniej zamiatamy je pod dywan.

Tekst: URSZULA LIPIŃSKA
Zdjęcia: MATERIAŁY PROMOCYJNE

Rate this post

Lubisz nas? Obserwuj HIRO na Google News