Patos za ciężkie pieniądze. Polskie supermartyrologie

Mężczyźni ubrani w zbroję siedzacy na koniach

Jest taki dziwny kraj, w którym naprawdę duże pieniądze daje się tylko na filmy o cierpiących ludziach. Co więcej, wraz z bohaterami cierpią i krytycy filmowi zmuszeni do poświęceń z racji zawodu, i widzowie składający się głównie z uczniów szkół gimnazjalnych i średnich. Bo jaki współczesny nastolatek przy zdrowych zmysłach chętniej obejrzy, dajmy na to, „1920. Bitwę warszawską” niż „Genezę Planety małp”?!

Młodzież od zawsze napędzała frekwencję polskich superprodukcji. Największy przebój, a zarazem pierwszą w historii naszej kinematografii superprodukcję (budżet: 33 mln zł), czyli „Krzyżaków” Aleksandra Forda, w pierwszy tydzień od premiery przypadającej dokładnie w 550. Rocznicę bitwy pod Grunwaldem (15 lipca 1960) obejrzało 5 mln widzów, zaś w okresie całej eksploatacji filmu – 32 mln. Imponujący wynik, który mógłby nawet w połowie nie być tak dobry, gdyby nie seanse dla szkół.

Wiadomo – lektura obowiązkowa, a w niej to, co według wielu też obowiązkowe w kształtowaniu młodych chłonnych umysłów: Bóg, Honor, Ojczyzna i inne słowa kluczowe (wojna!) dla tego i większości następnych kinowych gigantów na glinianych nogach. Przez ekran przewija się cała armia cierpiętników: okrutnie okaleczony Jurand, umierająca Danusia, cudem ocalały Zbyszko, samobójczo powieszony komtur Zygfryd de Lowe oraz w bonusie – last but no least – zwłoki samego Ulryka von Jungingena u stóp króla Jagiełły złożone. W sumie więcej trupów niż w całej sadze „Zmierzch”, wartość intelektualna podobna, fundamenty pod prawicowy beton takoż położone i tylko cieszyć się należy, że w momencie powstawania „Krzyżaków” Mel Gibson miał zaledwie cztery latka. Ciekawostka: chętnie powtarza się legendę, jakoby projektując hełm Dartha Vadera do „Gwiezdnych Wojen”, George Lucas wzorował się na hełmach rycerzy z filmu Forda, natomiast prawie nigdzie nie można trafić na informację, że na potrzeby filmu przewrócono znajdujący się na szczycie grunwaldzkiego wzgórza słup wysokiego napięcia, odcinając na kilka dni mieszkańców Tczewa od elektryczności. Bez żadnej rekompensaty. Ot, polska buceria.

Oferta pracy w HIRO

Szukamy autorów / twórców kontentu. Tematy: film, streetwear, kultura, newsy. Chcesz współtworzyć życie kulturalne twojego miasta? Dołącz do ekipy HIRO! Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się więcej


Pięć lat po premierze „Krzyżaków” Andrzej Wajda nakręcił film „Popioły”, który do dziś dnia pozostaje chlubnym wyjątkiem w historii polskich superprodukcji. I bynajmniej nie chodzi o to, że „Bogurodzicę” zastąpił „Mazurek Dąbrowskiego”, a żołnierze konali dużo bardziej malowniczo niż rycerze Forda, w jeszcze piękniejszych okolicznościach przyrody. Ani o to, że film cechuje wizja artystyczna dalece wykraczająca nie tylko ponad poziom wcześniejszej adaptacji Sienkiewicza, ale również lwiej części produkcji, które obecnie kojarzymy z przedrostkiem „super”. Nie, rzecz w tym, że Wajda zinterpretował powieść Żeromskiego po swojemu, prowokacyjnie (film wywołał swego czasu żarliwą ogólnonarodową dyskuję), negując tyleż arcypolską, co bezrefleksyjną „bohaterszczyznę”, porywanie się z motyką na słońce. Słowem, adaptacja lektury wyjątkowo wskazana dla nastolatków.

W tym samym roku 1965 Jerzy Kawalerowicz nakręcił „Faraona”, dzieło niewątpliwie mogące ówcześnie imponować rozmachem (szczególnie widzom, którzy nie widzieli wcześniejszej o dwa lata „Kleopatry” Mankiewicza), przy tym mające ambicje analizy systemu władzy paralelnego ze współczesnym, co okazało się jednocześnie wadą filmu: śmiertelnie poważnego, pozbawionego choćby krzty humoru powieściowego oryginału, a przez to nie bez słuszności oskarżanego o nadmierne przynudzanie. Niemniej „Faraona” obejrzało blisko 10 mln rodaków, mniej więcej tyle samo, co wspomniane wyżej „Popioły” Wajdy.

Superprodukcja Kawalerowicza na dobre rozkręciła modę na ekranizacje. W roku 1968 Wojciech Jerzy Has zrealizował „Lalkę” według Prusa, która tradycyjnie już okazała się hitem frekwencyjnym i podzieliła krytyków na zachwyconych wizualną warstwą filmu oraz rozczarowanych miałkością intelektualną, tudzież „poprawnością” dzieła. Od tej pory rzeczona „poprawność” stanie się stałym elementem polskich superprodukcji, niemal bez wyjątku chwalonych za poszczególne składowe formalne, z aktorstwem na czele.

Czymże bowiem byłby dziś nakręcony rok po filmie Hasa za zawrotną wówczas sumę 40 mln zł „Pan Wołodyjowski” Jerzego Hoffmana, gdyby nie fenomenalny Tadeusz Łomnicki w roli tytułowej, Magdalena Zawadzka w roli Baśki, Daniel Olbrychski jako Azja Tuhajbejowicz czy Mieczysław Pawlikowski jako Zagłoba? Zapewne nie tylko wybitna robota speców od castingu przyczyniła się do frekwencyjnego sukcesu filmu (11 mln widzów), ale na pewno miała w tym spory udział. Szczególnie współcześnie, gdy od lat „Pan Wołodyjowski” w corocznym repertuarze telewizji publicznej ustępuje bodaj pod względem częstotliwości wyświetlania tylko „Samym swoim”, trudno byłoby zrozumieć kilkumilionową średnią widzów przy każdej powtórce, gdyby nie przemożna chęć obcowania z kreacjami z prawdziwego zdarzenia. Chociaż kto wie, może to magia dzieła „ku pokrzepieniu serc” wciąż tak silnie działa na wyobraźnię żądnych heroicznych obrazków rodaków, że i do końca świata nie będą mieć dosyć „Wołodyjowskiego”.

Filmowcy odkryli w Sienkiewiczu kurę znoszącą złote jaja i tak w 1973 roku powstało realizowane z przerwami przez trzy lata „W pustyni i w puszczy” Władysława Ślesickiego, a rok później Jerzy Hoffman powrócił do „Trylogii”, realizując „Potop”. Ponad 30 mln Polaków poszło zobaczyć, jak dzielny Staś zabija lwa i beduinów, a niewiele mniej, bo niecałe 28 mln znów zapragnęło pokrzepić swe serca, podminowane dodatkowo transformacją Tuhajbejowicza w Kmicica i kontrowersjami wokół urody Małgorzaty Braunek (Dlaczego w tej roli wystąpił Max von Sydow? – pytał Janusz Głowacki). „Potop” zebrał cięgi od krytyków, ale przysmażanie Kmicicowego boku po dziś dzień budzi w rodakach nie mniejsze emocje niż sztywny pal (w) Azji.

W 1975 roku Jerzy Antczak postanowił jak najwierniej przenieść na ekran „Noce i dnie” Marii Dąbrowskiej. Właściwie postanowił to już kilka lat wcześniej, ale samo napisanie scenariusza zajęło mu trzy lata, a kolejne dwa pochłonęła realizacja filmu. Opłaciło się. Polacy najwyraźniej chętnie zrobili sobie odpoczynek od martyrologii i tłumnie ruszyli na melodramat w przepięknych dekoracjach. Film zobaczyło ponad 22 mln widzów.

W 1980 roku Jerzy Hoffman oficjalnie przyznał, że marzy mu się dokończenie „Trylogii”, a właściwie rozpoczęcie (dziś nazwalibyśmy to prequelem), czyli nakręcenie pierwszej części Sienkiewiczkowskiej biblii – „Ogniem i mieczem”. Niestety/na szczęście (niepotrzebne skreślić) film planowany jako polsko-ukraińska koprodukcja został najpierw pośrednio zablokowany przez Moskwę, by następnie trafić na półkę z polecenia naszych cenzorów. Po ’89 realizacja stała się już co prawda możliwa, jednak wówczas na przeszkodzie stanęły fundusze, a właściwie ich brak. Tym samym na pierwszą polską superprodukcję III RP musieliśmy czekać aż do roku 1999. Pod koniec lat 90. Kredyt Bank podjął bezprecedensową decyzję o udzieleniu kredytu na realizację filmu.

Ponadto Jerzy Hoffman mógł skorzystać z pieniędzy lub usług Telewizji Polskiej S.A., Agencji Produkcji Filmowej, Okocimskich Zakładów Piwowarskich S.A., PZU S.A., PLL LOT, Oriflame, a nawet Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa. To był zwiastun nowych czasów, nowych technologii i nowych budżetów. Zapomniano jednak najwyraźniej o nowej jakości. Mimo zagranicznych gwiazd w obsadzie (Aleksandr Domogarow, Izabella Scorupco) i zakrojonej na niespotykaną dotąd skalę kampanii medialnej („Dumka na dwa serca” Edyty Górniak i Mietka Szcześniaka była megahitem!), a także aury największej i najkosztowniejszej produkcji w całej historii polskiego kina (budżet w wysokości 23 mln – po denominacji złotego!), film nie spotkał się z uznaniem krytyków, ganiących dłużyzny, wtórność, brak prawdopodobieństwa postaci, klimatu, a przede wszystkim bezcennych walorów aktorskich poprzednich dwóch części „Trylogii” (choć od początku było wiadomo, że przy całym szacunku do niewątpliwie ogromnych talentów, jakimi dysponują Zbigniew Zamachowski i Krzysztof Kowalewski, nigdy nie dorównają w interpretacji postaci Wołodyjowskiego i Zagłoby Łomnickiemu i Pawlikowskiemu).

Podobnie efekty specjalne, mimo że przygotowane przez firmę Machine Shop, mającej w portfolio prace m.in. przy „Terminatorze 2” czy „Braveheart: Walecznym sercu”, przyjęto bez entuzjazmu, krytykując za pewną specyficzną przaśność, jakże właściwą dla kinematografii znad Wisły. Publiczność jednak wiedziała swoje – wszak nie pokrzepiała serc od blisko trzech dekad – w efekcie czego w ciągu pierwszych 10 dni od premiery film obejrzało milion widzów. Co więcej, ankieta Demoskopu pokazała, że „Ogniem i mieczem” spodobało się aż 88% Polaków.

Zaledwie pół roku po filmie Hoffmana na ekrany zawitał „Pan Tadeusz” Andrzeja Wajdy. Część krytyków była zachwycona obsadą (szczególnie chwalono Marka Kondrata za rolę Hrabiego, Grażynę Szapołowską za rolę Telimeny i Bogusława Lindę za wyśmienitą interpretację księdza Robaka) i tym, jak reżyser poradził sobie z kompletnie niefilmowym, zdawałoby się, trzynastozgłoskowcem, ale część pytała: po co? A nestor polskiej szkoły filmowej odpowiadał w wywiadzie dla „Kina”: Moim zamiarem nie była jakakolwiek polityczna aluzja. Pierwszy raz powiedziałem sobie: „Jestem reżyserem w wolnym kraju, nie mam żadnych obowiązków poza tym, żeby zrobić piękny film, piękny i przez swoje piękno poruszający”. Film obejrzało ponad 6 mln widzów.

https://www.youtube.com/watch?v=Vq-VmzcJa3Y

Rok 2001 obrodził w superprodukcje. Premierę miały „Przedwiośnie” (20 mln zł budżetu), remake „W pustyni i w puszczy” (17 mln), „Wiedźmin” (18 mln) i „Quo Vadis” (50 mln!). W każdym z tych tytułów na próżno szukać choćby śladów tak dużych pieniędzy (Film nadaje się do pokazywania jako przykład złego montażu i każe się nam uwierzyć, że 20 osób biegających w lewo i prawo to spanikowany tłum – pisał w „Esensji” o „Quo Vadis” Konrad Wągrowski), każdy z nich kulał scenariuszowo, ze szczególnym wskazaniem na dialogi, żaden nie zachwycił aktorsko (nie popisali się protagoniści: Mateusz Damięcki, Adam Fidusiewicz, Paweł Deląg; najlepiej z całej śliczniusiej czwórki wypadł przyzwoicie ucharakteryzowany na Geralta z Rivii, czyli Wiedźmina, Michał Żebrowski).

W 2002 roku Wajda powrócił „Zemstą” i teraz już nie jak w przypadku „Pana Tadeusza” część krytyków, ale niemal wszyscy pytali: po co? Konrad Wągrowski: Czego możemy się dowiedzieć z „Zemsty” Andrzeja Wajdy? Tego, że Janusz Gajos jest wielkim aktorem, Aleksander Fredro wielkim komediopisarzem, a scena pisania listu należy do najzabawniejszych scen w historii polskiego teatru? Ale to wszystko wiedzieliśmy już od dawna i nowa superprodukcja nie była do tego potrzebna. Trudno więc zrozumieć sens nakręcenia tego filmu, choć oczywiście ogląda się go przyjemnie, a aktorzy w większości wykonują dobrą robotę. Jak w przedstawieniu teatralnym.

Jako że superprodukcji na przełomie nowego millennium nagromadziło się tyle, co przez ostatnie 40 lat (!), aż się prosiło, by z tej nowej mody ktoś wreszcie zakpił. Tym kimś wydawał się być Juliusz Machulski, który w 2003 wpuścił na ekrany jakże znacząco zatytułowaną „Superprodukcję”. Niestety, film za główny cel obrał sobie krytyków, przemycając ledwie kilka udanych żarcików branżowych (Cześć, Tereska! – krzyczy Janusz Rewiński do Roberta Glińskiego), multum nieudanych, o badziewiastości ekranizacji lektur nawet się nie zająknąwszy.

Debiutująca w tym samym roku „Stara baśń. Kiedy słońce było bogiem” (budżet 11 mln zł) dokonała niemożliwego – sprawiła, że wiele osób przychylniej spojrzało na „Wiedźmina”, który zestawiony z filmem Hoffmana jawił się prawie jak lokalny „Władca Pierścieni”. Przy okazji wyszło na jaw, jak media ściśle związane z branżą zaklinają rzeczywistość. Według serwisu www.filmpolski.pl: Dzieło Hoffmana chwalono za sprawny scenariusz i reżyserię, gwiazdorską obsadę, malownicze kostiumy i zrealizowane z rozmachem sceny bitewne. Chwalono gdzie? Może na Zanzibarze.

W 2007 roku na ekrany wszedł jeden z najbardziej oczekiwanych i najszerzej dyskutowanych filmów pierwszej dekady XXI wieku. Przed premierą liczono na arcydzieło pokroju „Popiołów”, po premierze dominowały głosy, że „Katyń” Wajdy poprzez swą bezrefleksyjnie konformistyczną treść wpasowuje się prędzej między przykładne, acz z natury rzeczy wtórne ekranizacje lektur w rodzaju „Pana Tadeusza” czy „Zemsty” tegoż twórcy.

Podrasować klasykę chciał za to Filip Bajon w swojej wersji „Ślubów panieńskich” (budżet 10 mln zł) sprzed roku. Beata Zatońska, „Zgryźliwi tetrycy”: Filmowe pójście na łatwiznę. Komórki w rękach fredrowskich bohaterów, przebitki na plan filmowy i dialog o prozaku to nie jest uwspółcześnianie komedii sprzed lat. Że można to zrobić twórczo, nie gubiąc humoru (bo z filmu wyparował, niestety), pokazał kilka lat temu w teatrze Grzegorz Jarzyna.

I jak tu mieć złudzenia co do wartości artystycznej „1920. Bitwy Warszawskiej” Hoffmana, której premiera ma nastąpić 30 września? Rozwiewa je już sam trailer z rozśpiewaną niczym w jakiejś „Kabaretowej Nocy Sylwestrowej” Nataszą Urbańską, następującą potem rozpierduchą, Olbrychskim-Piłsudskim zaopatrzonym w stosowne slogany („Na wojnie wszystko jest w rękach Boga”) i polską flagą rzuconą w stronę widza (3D!). Ta ostatnia zresztą idealnie obrazuje sytuację odbiorcy rodzimych superprodukcji, który notorycznie obrywa biało-czerwonym sztandarem przez łeb. I chyba nie znajduje w sobie dość heroizmu, by się obronić.

Tekst: Piotr Dobry

Rate this post

Lubisz nas? Obserwuj HIRO na Google News