Już 29 maja do polskich kin wchodzi „Eden”, film z rewelacyjną ścieżką dźwiękową. Francuzka Mia Hansen-Løve, jedna z najciekawszych europejskich reżyserek ostatnich lat, w swoim najnowszym obrazie z nostalgią opowiada o scenie klubowej lat dziewięćdziesiątych i o młodym chłopaku, dla którego muzyka była wszystkim.
Od zera do DJ-a? Tak, ale tylko pozornie. Mia Hansen-Love nie godzi się bowiem na powielanie typowego dla kina głównego nurtu schematu fabularnego o chłopaku uwikłanym w marzenia, tracącym dla nich głowę, serce, a wreszcie i duszę. Nie jest to ani historia o klęsce, ani o tryumfie, lecz o… trwaniu. Początek lat dziewięćdziesiątych. Paul, dobrze rokujący student o niemałym talencie literackim patrzy z boku na początek muzycznej rewolucji, która dotyka jego rodzinny Paryż. Nie chce jednak pozostać biernym obserwatorem. Łapczywie przesłuchuje kolejne płyty, szukając inspiracji, komponuje, miksuje, organizuje koncerty. Zaczyna byle gdzie, byle chciano go słuchać, byle móc stanąć za konsoletą. I choć nie udaje mu się zawojować świata tak jak kolegom z Daft Punk, nazwisko Paula znają nawet za oceanem. Ale gdy staje na scenie nie po raz pierwszy, a setny, po dawnej ekstazie pozostaje jedynie mgliste wspomnienie. Kolejne występy stają się tylko okazją do zarobienia paru groszy, żeby mieć na rachunki.