Krótkie pogaduszki ucięte na skutek prośby beja o szluga, rozmowy o życiu skondensowane do kilku minut wspólnego oczekiwania na autobus. Dlaczego nadstawiam ucha, jak bej zabiera głos?
Zasadniczo, na pytanie, dlaczego właściwie lubię rozmowy z tymi szeroko rozumianymi bejami, mógłbym odpowiedzieć, bo sam nim jestem, a bej dla beja niech nie będzie bejem. Jednak samo słowo bej – jest w tym przypadku bardzo szufladkujące. Z perspektywy odbytych już rozmów można ich nazwać ojcami, dziadkami, inżynierami, byłymi kierownikami w oddziałach instytucji publicznych, złodziejami, bezdomnymi. I na dobrą sprawę, to nigdy nie wiadomo, czy ta historia, którą poprzedza: Poczekaj, ja Ci coś powiem, bo Ty młodszy jesteś, jest bujdą, czy prawdą.
Mają one wspólny mianownik. Pierwszym z nich jest alkohol. Amatorzy kuflowych, rycerze przymierza wódki czystej, sąsiedzi, tych co pędzą bimber i tak dalej. Mają one też jeszcze jeden wspólny element. Swoją dynamikę. Wśród tych skomleń o szluga, kryją się początki dialogów, które lecą na przełaj różnym kwestiom. Zaczyna się grubo. Od technik wychodzenia z cugów alkoholowych. Byle nie od razu, bo organizm szoku dostanie. Przechodząc przez semantykę, czyli skąd się wzięło karaskać, w słowie wykaraskać. Dlaczego my Polacy, tak kochamy wpierdalać świnie. I kończąc na życzeniach, bym nigdy nie dostał w odpowiedzi czarnej nalewki. Ewidentnie po głowie cały czas chodzi Soplica.
Czytaj również: Ile jest z beja w warszawskim bezdomnym?
Może miałbym większy problem z tego typu rozmówcami, gdybym ich oceniał. Staram się pozbywać przylepiania łatek. Finalnie okazuje się, że gość z ławki naprzeciwko, z którym rozmowa zaczęła się od tematu drażniącej go pszczoły, jest na mega kacu, ale na całe szczęście ma za sobą dwie ćwiary wódki, bo piwa nie lubi i od dwóch godzin siedzi na tej ławce. A jest 12 w południe. I taki prolog do historii o tym, jak sąsiad, który pracował kiedyś na płycie lotniska, najarał się tej trawy, wódy pewnie się napił i w luku bagażowym zasnął. Szczęście całe, że majster się skapnął, że go nie ma. Już do Peru miał lecieć. A tam, w tym luku wiesz, minus kurwa 70 przecież.
Na chwilę historię o wyślizganiu się mackom kostuchy zastępuję historia jego motocykli. Wszystko zaczęło się w Pałacu Kultury, tam taki motoklub był. I pierwsza łezka wypożyczona stamtąd. Później wypożyczało się Simsony. Na końcu to własna cezetka, a potem to już Jawka, oj Jawka to maszyna była. Nagły zwrot akcji. Od kolekcji motocykli wprost na zderzenie Jawy z tirem. Akcja się robi wartka, całe życie przelatuje mu przed oczami, ale finalnie nadludzką mocą prześlizguję się pod tirem i dwadzieścia cztery lata później może to opowiadać.
Temu wszystkiemu towarzyszy wrażenie, że chowanie dzieci i walenie dwusetki, by położyć kaca na deski o 10 rano wcale się nie kłóci, że siedzenie na osiedlowych alejkach w niezmiennym od kilkunastu lat gronie i słuchanie tych samych opowieści nie nudzi, że cieszą proste rzeczy, parówki i czysta na imieninach, młode mamy z wózkami, wymykanie się żonie mając czterdzieści kilka lat. Z kolei też niezaprzeczalnym jest fakt, że to on jest ostoją rodziny. Siłą pozwalającą utrzymać się na powierzchni. Głową rodziny, rządzący twardą ręką monarcha swoich czterech kątów, gdzie baba to jest baba.
W Olsztynie zaś spotkałem takich pijaczyn i włóczęgi, co zostawiali na dobre rodziny. Widocznie zdawali sobie sprawę, że nie są ostoją, nie są siłą utrzymującą, a są zmorą i hańbą. Uwijali się z rodzinnego gniazdka jak Mieczysław z Pisza. Mieczysława spotkałem w hostelu Czajka. Jak wrócił z kumplem cały przesiąknięty deszczem do hostelu po ładowarkę do telefonu. Ładowarkę wpiął do Alcatela, wręczył swojemu koledze, po czym wysłał go do Lombardu z całym zestawem, powtarzając,by tu wrócił.
– Znam kurwa drania, nie wróci. Weźmie pieniądze i przepije zanim wyjdzie z tego lombardu.
Niepytany zaczyna. I o szluga prosi. Rozmowa o jego historii. Czy stąd jest. I stąd i nie stąd. Ciężko mu jednym zdaniem. Z Pisza jestem, ale rodzina to nie dla mnie. Mój błąd. O wolność mi chodziło. I takich drani jak ten, który tu był ze mną, znam na całej Warmii i Mazurach. Daj zapalić jeszcze. Chodź do środka, co my tu będziemy moknąć – dodał.
I rzeczywiście, skurwiel bierze te koszopopielnice do wewnątrz. Rozpala papierosa i siada przy recepcji. Rzuca asekuracyjne: Szefowo, patrz jak pada, zaraz nic nie będzie dymu czuć, zobaczysz.
Musiał być znany z niesubordynacji. W odpowiedzi od recepcjonistki-szefowej usłyszał, że jej spać nie daje. Mieczysław z Pisza, tułacz z krainy tysiąca jezior, tląc sobie peta niczym John Dillinger odpowiada, że jemu spać nie daje kawa. Mija półtorej godziny, zjarał pół paczki, i klnąc na swojego delegata idzie do pokoju zjeść bułki.
Słucham ich, bo wszyscy się różnią. Scala ich miłość do gorzały. Historie mają swoje. Historie o rozbitych rodzinach, więzieniach, powrotach do chałupy, po której są tylko zgliszcza, uzależnieniach, o straconych szansach, o tym jak przeżyć zimę bez kaloryfera i bieżącej wody. Opowiadają je w różny sposób. Jedni mówią jakby nauczyli się już opowiadać te historie bez emocjonalnego zaangażowania, inni dalej targani są emocjami. Wyglądają i mówią, jakby te sploty zdarzeń zabrały im tożsamość, unieruchamiając ich na resztę życia.
W końcu ich słucham, bo lubię słuchać wykolejeńców, osób, które zastanawiają się, jak zdobyć posiłek, a nie czym do końca jest pornfood, których brudna woda z kranu ucieszy, a nie zburzy cały plan dnia. Lubię słuchać szaleńców, którzy tak przywykli do mieszkania na ulicy, że zdolni są do niej wrócić z mieszkań socjalnych. Nie szukam w tym proroctwa, nauczek, wyjaśnień istoty życia. Nadstawiam ucha, bo oni mają, co opowiadać, a nie o czym gadać.
Posłuchaj, ja Ci coś powiem, bo Ty młody jesteś i w Danii pewnie nie byłeś. Kiedyś Duńczyk w sobotę mnie pyta o żelazko, rozumiesz. Wiesz, po co mu było? Flagę chciał wyprasować, by dumnie wisiała. Flagę chciał prasować. W sobotę, kurwa, rozumiesz?
Tekst: Jakub Paciorek