Nikt mi nie da wolnej soboty. Malarka Joanna Karpowicz w rozmowie z Agatą Napiórską, autorką książki „Jak oni pracują 2”

Dziewczyna w czerwonej marynarce i okularach oraz okładka książki

Zastanawialiście się kiedyś, jakie rytuały towarzyszą pracy twórczej artystów z różnych dziedzin sztuki?

30 października ukazała się druga część inspirującej książki Agaty Napiórską – Jak oni pracują 2. Poznacie w niej historie kilkudziesięciu niezwykle utalentowanych polskich twórców, którzy w rozmowie z Agatą Napiórską opowiadają o zwyczajach, które towarzyszą przekształcaniu pomysłu w dzieło sztuki.

Tym razem wśród rozmówców znaleźli się nie tylko pisarze, ale także artyści, muzycy i kucharze. O ile w pierwszej części mieliśmy do czynienia często z twórcami starszego pokolenia, o tyle tu autorka koncentruje się na artystach młodszych, na fali wznoszącej. Rozmowy są nieco dłuższe i dotyczą także samego zjawiska pracy twórczej jako głównego źródła utrzymania.

Dzisiaj prezentujemy Wam rozmowę Agaty Napiórskiej z Joanną Karpowicz. Książka, wydana nakładem Wydawnictwa W.A.B. jest dostępna w sprzedaży i możecie ją kupić tutaj.

https://www.instagram.com/p/B36rwTCH665/

Joanna Karpowicz, urodzona w 1976 roku w Krakowie – malarka, twórczyni komiksów, ilustratorka. Autorka serii malarskiej z Anubisem. Ukończyła studia na Wydziale Malarstwa krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych im. Jana Matejki, dyplom zrealizowała z wyróżnieniem w pracowni prof. Leszka Misiaka w 2001 roku. W swoich pracach bazuje wyłącznie na tradycyjnych technikach malarskich, jej ulubiona to akryl na płótnie i na papierze. Jest autorką ilustracji w albumach komiksowych: Szminka (2003), Jutro będzie futro, scenariusz autorski (2005), Pocztówki z Białegostoku, scenariusz autorski (2013), Kwaśne jabłko (2017), Anastazja (2017). Jako ilustratorka pracowała m.in. dla „Wysokich Obcasów”, Wydawnictwa Literackiego, „Zwykłego Życia”, „Draft Publishing”, „Kos Film” i „Studio Rewers”. Mieszka w Krakowie.

Joanna Karpowicz

Nikt mi nie da wolnej soboty

Pracownię malarską ma w mieszkaniu na krakowskim Salwatorze. W pokoju do pracy panuje porządek, a kotka Dante podpija wodę ze słoika na pędzle. Joanna Karpowicz pochodzi z rodziny malarskiej, wychowała się w pracowni Olgi Boznańskiej. Ojciec malował farbami olejnymi, podobnie matka i siostra, które aktualnie dzielą pracownię. Joanna jako jedyna maluje akrylowymi. Oprócz obrazów spod jej ręki wychodzą również komiksy.

Wstaję tak, żeby o siódmej być już w robocie. Mam blisko, więc wystarczy za pięć siódma. Jestem uzależniona od światła. Tak jak światło wędruje, tak ja wstaję. Teraz jestem w głupiej sytuacji, bo zdjęłam kalkę, którą miałam na oknach. Idę więc z pracą od lewej do prawej, tak jak idzie światło. Zaczynam przy sztaludze, potem przenoszę się do pochyłego podnoszonego biurka, takiego jakie mają architekci. Koło dziesiątej wpycha mi się już na nie słońce, przesuwam się więc dalej – plamy słońca najbardziej przeszkadzają. Do południa przenoszę się trzy razy. Po południu jest lepiej, bo słońce mam z drugiej strony domu. Zimą mogę pracować do trzynastej–czternastej, potem robi się za ciemno i muszę doświetlać sztucznym światłem, a to nie to samo, kolor wygląda zupełnie inaczej. W zimie zaczynam więc później i pracuję głównie przy sztucznym świetle. Przy komiksach dużo początkowej pracy muszę wykonać przy podświetlanym stoliku, odkładam więc te rzeczy na wieczór. Z kolei rano, przy naturalnym świetle, robię to, co najważniejsze, bo wtedy mam najlepszą koncentrację. Kiedy jestem rozpędzona, pracuję dalej.

Do czego służy podświetlany stolik?

Podłączam go, kiedy rysuję architekturę, kiedy potrzebuję dużej zgodności z rzeczywistością. Podkładam zdjęcie albo wydruk, jeśli ma to być prawdziwy budynek. Potem nakładam cienie na szkic główny. Gdybym robiła to „z oka”, pewnie bym się rąbnęła. Końcowy efekt jest w pełni mój, tak sobie tylko pomagam. Teraz, po kontuzji ręki, zmienił mi się sposób pracy – muszę robić sobie dłuższe przerwy, które wykorzystuję na jakąś formę sportu.

Pływasz.

I biegam albo idę do lasu. Dużo chodzę. W pracowni mam też rower stacjonarny, na którym mogę jeździć bez trzymanki. Sport jest ważny dla artysty. Pewnie każdy tak mówi.

Nie każdy.

Pisarze mają mniej kontuzji, duża część książek powstaje w głowie. Moją pracownią też jest głowa, ale potem przelewam wyobrażenia na papier czy płótno, i to już głównie praca fizyczna. W zeszłym roku, kiedy przygotowywałam wystawę, myślałam, że oszaleję – tyle machania ręką, ciągle zakwasy, na zmianę łazisz i stoisz. Nie wiem, jak moja matka, także malarka, podnosi kilkunastokilogramowe obrazy. Ja jestem ciągle pochylona nad biurkiem, znieruchomiała, skręcona jak obwarzanek. Muszę się trochę ruszać. Siłownia i basen są ratunkiem.

Za tobą stoi wielki obraz. Co to takiego?

To obraz z wystawy „LA Woman”, Lost Highway. Obok stoi Anubis. Dalej tablica korkowa, do której przypinam karteczki – pomalowana na biało, bo wkurzał mnie ten korek.

Ale porządek!

Na tacy mam poukładane kolorami farby i kredki, które przydają się w końcowej fazie pracy. Jak na pracownię artysty faktycznie jest tu czysto. Wynika to z techniki – maluję akrylem i miałabym problem z każdą przyklejającą się drobinką kurzu czy kocim włosem. Kot siedzi ze mną w pracowni i patrzy, jak pracuję, znika dopiero po południu. Czystość jest również efektem tego, że mam tendencje do prokrastynacji. Jak jest bałagan, to zaczynam robić porządek, więc jeśli mam pracować, muszę mieć cały czas czysto. Kiedy kończę wieczorem pracę, sprzątam, żeby już rano nie musieć. W naturalny sposób robię wszystko, żeby nie zaczynać pracy.

Jak ubierasz się do malowania?

Chodzę w dresie, jak Łukasz Orbitowski. Kocham dres. Teraz, kiedy wiem, że będę przez dłuższy czas pracowała nad kolejną częścią komiksu Anastazja, odcinam się od świata. Dysocjacja mi pomaga. Lubię ludzi i spotkania, ale nie ułatwia mi to pracy. Każda rzecz do załatwienia w mieście, każdy mail, na który muszę odpisać, są dla mnie dużym utrudnieniem, potem muszę tę potrzebną do pracy koncentrację na nowo odzyskiwać.

Możesz pracować, kiedy po domu kręci ci się ktoś poza kotem?

W pierwszych latach związku ustalaliśmy z moim partnerem granice. On dobrze rozumie potrzebę odcięcia się, bo jest graczem, w grach komputerowych zdarzają się takie momenty, że nie można przerwać. Ja przy malowaniu mam taką samą głęboką inercję jak gracz, jestem w kadrze, który robię, i trudno mi przerwać. Kiedy on coś zaczyna mówić, nie mogę pracować, więc ustaliliśmy, że sobie nie przeszkadzamy. Co innego kot, z którym trzeba się bawić, żeby się zmęczył. Jak się nie zmęczy, to biega, miauczy, domaga się uwagi i wskakuje mi w sam środek papierów.

Ta potrzeba izolacji wynika z konieczności skoncentrowania się na pracy? Boisz się, że ktoś wybije cię z rytmu?

Potrzebuję koncentracji. Czasem jednak, gdy coś cyzeluję, dobrze mi się z kimś rozmawia. Przy malowaniu obrazów nie lubię mieć kontaktu z drugim człowiekiem. Będąc na akademii, przestałam korzystać z pracowni, bo wolałam, żeby nikt do mnie nie mówił, nikt mi nie przeszkadzał. Poprosiłam profesora, żeby pozwolił mi pracować z domu i przynosić prace na zaliczenie. Zgodził się, bo i tak nie malowałam martwych natur. Zawsze chciałam mieć pracownię. Wcześniej malowałam w wynajmowanych pomieszczeniach wielkości paru metrów kwadratowych. Teraz mam największy jak dotąd metraż. Nie przekłada się to na formaty, które wybieram.

To znaczy?

Zwykle duża pracownia sprzyja malowaniu dużych obrazów, bo ma się większe odejście. Ja nie lubię przekraczać stu centymetrów na dłuższym boku. Sto trzydzieści na sto dziesięć centymetrów to największy format, jaki namalowałam. Większych po prostu nie obejmuję wzrokiem, więc ich malowanie wydaje mi się nieludzkie. Obraz to napięcie, to emocje, potrafię zamknąć je tylko w formacie dla mnie komfortowym: im więcej centymetrów, tym mniej intymności. Uważam, że człowiek powinien obcować z obrazem jeden na jeden.

A jak ważny jest odbiorca?

Istotne jest dla mnie, żeby mógł w ten obraz wejść, utożsamić się i móc z nim mieszkać. Mam jeden obraz, którego zakup odradzam wszystkim po kolei, bo jest tak intensywny, że się z nim mieszkać nie da. Duszna czerwień, jak u Lyncha – to mój obraz dyplomowy z 2003 roku, potem domalowałam do niego Anubisa. Nie maluję jednak z myślą o odbiorcy, nie zastanawiam się też, czy dany format będzie się dobrze sprzedawał. Podobno ludzie najczęściej kupują format osiemdziesiąt cm na dłuższym boku. Myślę, że jest to związane z polskim budownictwem – nie za mały, nie za duży. Ja uważam, że z małymi obrazami dobrze się mieszka.

Malujesz na zamówienie?

Bardzo rzadko. Chyba że ktoś mnie ujmie intencją. Przyszedł do mnie raz klient. Powiedział, że jest bardzo zakochany w dziewczynie, która uwielbia moje Anubisy, i chciałby zamówić obraz z Anubisem namalowanym w miejscu, gdzie się poznali. To była mała knajpka w Wiedniu. Ujął mnie sposób, w jaki o tym mówił. To był dobry kontekst i chętnie się w nim umieściłam. Na ogół jednak maluję to, co siedzi mi w głowie czy – nie bójmy się tego słowa – w sercu. Potem trudno mi te obrazy sprzedać, bo tak się do nich przywiązuję, że mi przykro, kiedy muszę się z nimi rozstać. Bywa, że odmawiam, jeśli nie spodoba mi się klient. Ale to się bardzo rzadko zdarza, z reguły mam świetnych klientów, ludzi, których nie miałabym okazji poznać, gdyby nie ich zainteresowanie moimi obrazami, szczególnie że wychodzę prawie wyłącznie do sklepu Hipcio za rogiem.

Jesteś w tym sklepie codziennie?

W każdy poniedziałek, środę i piątek idę do Hipcia i dostaję dwa soki z marchewki. Soki z marchewki to moja obsesja. Jestem przez nie żółta.

Wyprawy do sklepu urządzasz w przerwach od pracy?

Tak, planuję takie wyjścia, żeby nie zdziczeć. To może być sklep za rogiem albo urząd skarbowy. Lubię spacerować po mieście i zlecam sobie różne głupie misje, na przykład zamawiam książki z odbiorem na mieście, żeby móc się przejść. Moja mama i siostra twierdzą, że nie mogłyby mieć pracowni w domu. Jedna dojeżdża rowerem, druga tramwajem.

Mają wspólną pracownię?

Tak. Obydwie malują wrogą dla mnie techniką – olejami. Jeśli drobinka oleju spadnie na mój obraz, całość będzie do wyrzucenia, bo nie da się tego zmyć. Odwrotnie to nie działa – one mogłyby moją farbę zmyć do gołego płótna. Poza tym tam już nie ma miejsca na trzecią malarkę.

Ale jest to fenomen – trzy blisko spokrewnione kobiety i każda maluje zawodowo.

Tak. Zawsze mamy tematy do rozmowy. Moja mama potrafi malować jeden obraz przez kilka lat – oczywiście nie pracuje wtedy tylko nad tym jednym – mówi, że ten obraz prowadzi. Ojciec też malował. Wychowałyśmy się z siostrą w pracowni Olgi Boznańskiej. Wierz mi, robiłam wszystko, żeby sama nie być malarką, pomimo że nikt mnie do tego nie zmuszał. Dla mojej siostry to była naturalna droga, ze mną było inaczej. Jestem też ilustratorką, maluję komiksy. Są rodziny malarskie, gdzie wszyscy malują tak samo, u nas to jakby rzucić trzy kamienie w trzy różne strony.

Dlaczego mieszkaliście w pracowni Boznańskiej?

Akademia przydzieliła ją rodzicom. Pracownia była strasznie zagracona przez poprzedniego lokatora – rzeźbiarza – i chyba inni lokatorzy się skarżyli, że za głośno stuka. Zakwaterowano więc rodzinę malarzy, czyli naszą. Było to miejsce do podziału dla moich rodziców, na początku pracowali tam oboje, potem już tylko mama, ojciec miał pracownię gdzie indziej. To było niesamowite miejsce. Mama wyraźnie stawiała nam granice, drzwi zamykała na zasuwkę i wołała tylko: proszę bardzo, zupa jest na piecu, można sobie odgrzać. Dziś widzę, ile wyznaczenie tych granic musiało ją kosztować. Była tam też część mieszkalna. Teoretycznie w pracowni nie wolno było mieszkać, ale jakoś tam sobie zorganizowaliśmy naszą przestrzeń życiową. Zazdrościłam dzieciakom, które miały swój pokój – nasza czwórka mieszkała w jednym pomieszczeniu. Sama pracownia była spora, teraz jest w niej Biuro Karier krakowskiej ASP. Nakazano nam opuścić lokal po śmierci taty. Tęsknimy z siostrą za tym miejscem i jego atmosferą.

Dziś pracujesz wyłącznie z domu.

Tak, mamy tylko dwa pokoje – w jednym rządzę ja, a w drugim próbujemy mieszkać. Jestem ustawiona w kolejce do pracowni od miasta, ale nie robię sobie zbyt wielkich nadziei. Tych lokali naprawdę nie ma dużo. Lubię pracować z domu, nie mam najmniejszego problemu z mobilizacją. Czasem myślę, że przyjemnie byłoby wyjść do roboty, ale jednak praca z domu ma więcej zalet niż wad. Myję zęby i już patrzę na swoje obrazy. To wygodne, bo duża część pracy odbywa się w głowie. W głowie robię notatki – tu więcej światła, tam więcej przestrzeni. Stawiam obraz do góry nogami, patrzę na niego w lustrze, robię mu zdjęcia i oglądam w pomniejszeniu. To wszystko działa, widzę, co jest do poprawienia.

Masz jakiś rytuał, który pozwala ci przejść z trybu domowego w tryb pracy?

Tak, pokażę ci ten dres! [Przynosi szarą bluzę z kapturem, ozdobioną nadrukiem przedstawiającym grzybka z Super Mario Bros, i czarne spodnie dresowe]. To mój strój roboczy, mój strój Supermana. Kiedy jestem w tych ciuchach, wiem, że jestem w pracy. Chodzę tak też do sklepu i po dzielnicy.

Kiedy zdejmujesz dres, oznacza to koniec pracy danego dnia?

Brudnej pracy tak. Ale mam też mnóstwo innej – muszę odpisać na maile, poskanować rysunki. Zostawiam te sprawy na wieczór, kiedy mam już zmęczone oczy.

Pracujesz równolegle nad paroma rzeczami. Jak sobie dzielisz tę pracę?

Muszę się dyscyplinować. Nie mogę codziennie robić tego, na co mam ochotę. Czasem wolę obrazy, czasem komiksy. Mam tabelkę, w której odkreślam zrobione karty komiksu. Jak zrobię tyle, ile założyłam, w nagrodę mogę sobie pomalować. Albo kiedy dokończę obraz, w nagrodę mogę siąść i porobić komiks. To jest jak z jedzeniem. Budzisz się i wiesz, że masz ochotę na naleśniki. Zjadasz dwa, ale wiesz, że jedzenie ich przez cały dzień nie byłoby dla ciebie dobre, więc robisz też sobie sałatkę. Uważam, że nie ma czegoś takiego jak natchnienie, ale jest coś takiego jak dobry dzień do pracy. Poza tym liczą się możliwości fizyczne, dyscyplina, koncentracja.

Komiks to w twoim przypadku praca zespołowa.

Tak, rządzi scenarzysta, nie mogę więc pozwolić sobie na zbyt duży freestyle. W komiksie czuję się początkująca. W malarstwie średniozaawansowana.

Wprowadzasz malarstwo do komiksu.

Od kilku lat walczę o to, żeby być jedną osobą – nie komiksiarzem-malarzem czy odwrotnie, tylko twórcą homogenicznym. Wiele osób zarzuca moim komiksom statyczność. Wiem, że to pokłosie malarstwa, więc próbuję dorzucić do komiksów nieco dynamiki, ciekawi mnie, czy pojawi się ona też w moich obrazach.

Co to znaczy, że próbujesz być jedną osobą?

Kiedy byłam w akademii, na komiks patrzyło się z niechęcią, w ludzkich – zwłaszcza profesorskich – głowach nie istniał jako sztuka. Komiks i sztuka to był oksymoron. Na pierwszym roku miałam kłopoty z zaliczeniem rysunku, bo pokazałam komiksy. Groziło mi usunięcie z grona studentów. Nie chciałam rysować aktów, może ten mój sprzeciw wobec akademizmu to był błąd. Wtedy do pracowni przyjął mnie profesor Orbitowski – powiedział, że mam narysować jakieś akty, żeby pokazać, że potrafię, ale podobały mu się też moje komiksy. On mnie w sumie wtedy uratował przed wywaleniem, zawsze będę mu za to wdzięczna. Jednak od tamtej pory komiksy i obrazy to były dla mnie dwie rozbieżne, odrębne ścieżki. Komiksiarzom nie chwaliłam się obrazami, a malarzom komiksami. Dopiero kiedy zaczęłam pracę w reklamie, zrozumiałam, że najbardziej na świecie zależy mi po prostu na zajmowaniu się sztuką. Gdy po dwunastu latach odeszłam z reklamy, komiks mnie uratował. Teraz te dwa światy zjeżdżają się i nakładają na siebie, jak w stereoskopowym obrazku.

Czy to dlatego, że komiks jest coraz bardziej szanowanym medium?

Teraz komiks to jest król! Komiks jest jak obraz, jak książka, jest obecny w muzeach. Czuję, że mogę sobie spokojnie robić komiksy, już nawet tak zwane dziady wernisażowe – panowie, którzy chodzą na każdy wernisaż i dobrze w sumie czują puls sztuki – zaczepiają mnie i pytają o komiksy. I ten sam facet, który jeszcze pięć lat temu, tuż po tym, jak wyszła moja Szminka, mówił do mnie: „I co, dalej się pani w tym komiksie babrze?”, teraz mówi, że wspaniale, widział Anastazję na wystawie i gratuluje.

NapiorskaJakOniPracuja rgb Nikt mi nie da wolnej soboty. Malarka Joanna Karpowicz w rozmowie z Agatą Napiórską, autorką książki „Jak oni pracują 2”

Oceń artykuł. Autor się ucieszy

Lubisz nas? Obserwuj HIRO na Google News