Na początku byli klauni. Czym był clownstep i co z niego zostało?

mroczny klaun w zielonych włosach

Dużo pisze się ostatnio o mikro gatunkach. Ba, sam się do tego przyczyniłem, rozkminiając w poprzednim numerze efemeryczny fenomen Seapunka!

Zastanawialiście się jednak, od czego zaczął się ten proceder mnożenia bytów ponad stan? Czy pierwsza była kura Chillwave’u, czy może jajko Witch House’u? Nieee, odpowiedzi należy szukać w innej epoce, jeszcze przed eksplozją mediów web 2.0.

Tu gra się tylko jungle i techno, pieprzone starocie. Sprawdźmy, czy puszczą trochę neurofunku albo clownstepu. Na flyerze było napisane, że ma dziś być didżej od wobbli i… coś nie tak?. Jimmy patrzył na niego oniemiały: O czym ty, kurwa, mówisz? Co za wobble?. Chodzi o taneczny drum’n’bass z bujającymi basami i mnóstwem swingbeatów. Taki podgatunek clownste­pu. Czy ty kiedykolwiek będziesz na czasie, Jimmy? Żyjesz w przeszłości.

Zapisując powyższe zdania, irlandzki pisarz Stephen J. Martin zapewnił clownstepowi niekoniecznie zasłużone memento. Jak łatwo zauważyć, au­tor powieści Rock and a Hard Place średnio kumał trendy w tanecznej elektro­nice. Przede wszystkim w 2006 roku, gdy ukazała się jego książka, clownstep nie był już żadnym brzmieniem nowoczesności.

Jeśli hasło clownstep wprawia was w podobną konsternację, co powieściowego Jimmy’ego, pozostaje rzucić je na pożarcie wyszukiwarce. YouTube poda na zawołanie klip zdolny do lasowania mózgów. Oto fragment jed­nego z odcinków Simpsonów – czterech klaunów zapętlonych w szalonym loopie podryguje epileptycznie w rytm kawałka Chronic Thing Clipza. OK, to chyba nie najlepsza lekcja poglądowa.

Clownstep, prawdopodobnie pierwszy postironiczny mikrogatunek, ob­jawił się w czasach, kiedy nikomu jeszcze nie śniły się tumblr i soundcloud, a potęga myspace’a wydawała się nienaruszalna, jak wizja Tysiącletniej Rzeszy w mokrym śnie Adolfa H.

Gdzieś na przełomie 2001 i 2002 roku na popularnym forum dogsonacid.com przeprowadzono sąd kapturowy nad świeżym singlem Body Rock tandemu Shimon & Andy C. Ze swoim charak­terystycznie ćwierkającym basem, bitem przypominającym marsz cyrko­wej orkiestry na kwasie i samplem z hollywoodzkiego popcornu dla oczu Żołnierze kosmosu, prosty jump-upowy kawałek robił akurat furorę wśród mniej wymagających klientów brytyjskich klubów.

Nie trzeba chyba wyjaśniać, dlaczego dla gatunkowych purystów Body Rock był złem wszetecznym i ostatecznym dowodem sprostytuowania drum’n’bassu. W gronie krytyków wykazał się zwłaszcza Dylan Hilsley, określając wesołkowaty banger muzyką dla obłąkanych klaunów. Beztrosko imprezowy wymiatacz faktycznie wydawał się stosowny do tańca w wiel­kich butach trefnisia, ewentualnie jego oddziaływanie na układ nerwowy można było porównać z – by zacytować pewnego forumowicza – kilkoma godzinami spędzonymi w towarzystwie trzyletniej siostrzenicy, bawiącej się zabawkowym sekwencerem.

Hasło clownstep na chwilę zadomowiło się w mediach, przygarnięte m.in. przez magazyn Mixmag. Drugi wielki hymn nurtu dostarczył Dillinja ze swo­im Twist’em Out, a na liście oskarżonych o flirtowanie z drum’n’bassową bła­zenadą znaleźli się także DJ Hype, Sub Focus, Chase & Status, DJ Evol (jakby nie patrzeć, znaczący zawodnicy ówczesnej sceny w UK), jak również Noisia, Evol Intent czy Pendulum. Podczas wizyty w pewnej stacji radiowej, człon­kowie tego ostatniego przestrzegali nawet słuchaczy, zapowiadając jeden z nowych utworów: This isn’t fuckin’ clownstep!

Do dziś po clownstepie zostało niewiele. Najwyżej kilka setów zabłąkanych w necie i zażarte forumowe dyskusje, które czyta się niczym starożytne kroniki zapomnianych cywilizacji. Generalnie zaczęło się od sposobu okre­ślenia tych swingbeatowych numerów, by z czasem objąć terminem całą nową szkołę jump-upu. Clownstep to naprawdę pojebane, głupawe, od­móżdżone brzmienie. (sic!) Z kolei inny anonimowy mędrzec podsumowuje: Clownstep, smurfstep, shitstep – a kogo to, kurwa, obchodzi?!.

Różnica między tą efemerydą a obecnymi obiektami internetowego hajpu jest taka, że sama etykietka clownstep funkcjonować miała jako stygmat, szkarłatna litera obciachu. Na podobnie kpiarskiej, choć może nienacecho­wanej aż tak pejoratywnie zasadzie, techstep przezwano ongiś skullstepem, a głośne i hałaśliwe produkcje epigonów dubstepu przechrzczono na bro­step.

Można na to spojrzeć także, jak i na znak czasów. Ludek, który zasiedlił social media, przywykł do dworowania z samego siebie, toteż ostrze (post) ironii wykorzystuje do stylistycznego harakiri. Lepiej samemu spojrzeć szy­derczym okiem na własne dzieło, niż pozwolić, by darli z niego łacha inni. Z samych siebie się śmiejecie, jak to pięknie pisał Gogol. Choć nie korzystał z tumblra i nie share’ował setów na soudcloud.

Tekst: Sebastian Rerak

Oceń artykuł. Autor się ucieszy

Lubisz nas? Obserwuj HIRO na Google News