Moda na brodę, podkręcone wąsy i liczne tatuaże, rozprzestrzenia się wśród warszawskich facetów niczym epidemia. Dziewczyny preferujące wydziaranych dżentelmenów mają w czym przebierać, wystarczy wyjść wieczorem do knajpy i złapać jednego na haczyk, a potem wrzucić na ruszt. Ci świeżo po wizycie w Barber Shopie smakują najlepiej. Pojawia się jednak wątpliwość, czy biorąc pierwszego lepszego Pana z brzegu, faktycznie trafimy na eleganckiego, miejskiego drwala czy może czeka nas rozczarowanie w postaci mało wyrafinowanego 19-latka, który swoją tożsamość ukrywa za bujnym zarostem.
Historia barber shopów sięga jeszcze ubiegłego wieku, kiedy to eleganccy panowie w średnim wieku, rozsiadali się na skórzanych fotelach i oddawali w ręce specjalisty, dbając tym samym o swoją codzienną higienę i schludny wizerunek. Później na długo zapomnieliśmy o zwyczaju codziennej pielęgnacji u profesjonalnego barbera. Do czasu, aż przyszedł Nergal i obwieścił całej Polsce, że zarost może być dziełem sztuki, a na olejki do brody warto wydawać miliony. W odpowiedzi na potrzeby współczesnych mężczyzn, w Warszawie pojawiają się kolejne salony fryzjerskie dla prawdziwych samców. Trend na stylowy wizerunek brodacza z pewnością pomaga odczarować stereotyp Janusza z klasycznym, polskim wąsem. Niestety, tworzy on jednocześnie inne etykiety, przypisywane facetom.
Patrząc na szereg aktywności, jakie mają miejsce w Barber Shopie można się zastanawiać, czy aby na pewno jest to salon fryzjerski, czy może bawialnia dla dużych chłopców. Jeśli myślisz, że udając się do takiego miejsca, czeka Cię jedynie przystrzyżenie bujnej czupryny, to jesteś w dużym błędzie. Nasi twardziele lubią w międzyczasie uraczyć się dobrym trunkiem, a nawet odpalić cygaro. Wchodząc do pomieszczenia przepełnionego gadżetami służącymi do pielęgnacji brody, stajesz się ważną składową męskiej enklawy, towarzyskiej przystani, w której możesz być kim chcesz. Po licznych zabiegach, kompresach, stresie związanym z brzytwą na gardle i z pustym portfelem, wychodzisz na ulice niczym młody bóg. Potem już tylko szybka fotka na fejsa i randka z laską poznaną na Tinderze.
Współczesna moda na zarośniętych adonisów wydaje się połączeniem lumberseksualnych drwali, klasycznych dżentelmenów, metroseksualizmu, oldschoolowych tatuaży i grubego portfela. W teorii wszystko to dobrze ze sobą współgra, jednak pojawia się wątpliwość, czy warszawski brodacz faktycznie potrafi rąbać drewno? Podobnie, czy młody gość, który wyszedł przed sekundą z barber shopu, zna dobre maniery i powiedział dziś swojej sąsiadce „dzień dobry”? Nakładanie drogiego olejku na dziewiczy wąs nie sprawi, że z nieokrzesanego chłopaczka wyrośnie facet z krwi i kości. To prawda, że wiele kobiet lubi zanurzyć palce w gęstym zaroście i poczuć szorstkość na swojej twarzy. Mężczyzna ze szczeciną na policzkach i pasją w oczach przypomina o zapomnianych już dawno brutalach, silnych i gotowych na wszystko. A wiele młodych dziewczyn, chciałoby takiego na swojej drodze spotkać. Jednak zamiast tego, potykają się o gości, w których żaru ani śladu, siły brak, dobrego wychowania też na darmo szukać. Jak widać, moda na konkretny wizerunek, mało ma z tym wizerunkiem wspólnego.
Mężczyźni się bronią i postulują, że wizyty w barber shopach pozwalają im się odprężyć i należycie o siebie zadbać, w czym przecież nie ma niczego złego. Wygląda na to, że umorusani drwale z krzaczastą brodą, postanowili się o nią zatroszczyć, podążając tym samym za obecnymi trendami. Słusznie, bo większość z nich prezentuje się świetnie i przyciąga spojrzenia. Niestety i oni powoli zaczynają ginąć w tłumie podobnych do siebie, wystylizowanych i wytatuowanych brodaczy. Zawody jednak trwają dalej, wąsy coraz wyżej podkręcone, ciało kolorowe od stóp do głów, a kosmetyków na półce dwa razy więcej niż u Twojej dziewczyny. Idąc tropem poszukiwań pożądanych, prawdziwych mężczyzn, przychodzi nam do głowy nowy festiwal, który pozwoliłby oddzielić ziarno od plew – Warszawski Dzień Drwala. Pytanie tylko do naszych wąsatych kolegów, czy odważą się wziąć siekierę do ręki i udowodnić, że ich broda to wynik testosteronu, a nie mody.
Tekst: Emilia Pluskota