Mery Spolsky: Nawiązania do religii pojawiające się w sztuce zawsze wzbudzają wiele emocji [WYWIAD]

Dziewczyna czerwonej, metalicznej pelerynie z czerwoną aureolą

Od momentu wydania debiutanckiego albumu Miło było pana poznać, Mery Spolsky nieustannie podbija serca coraz to większej liczby miłośników muzyki. 27 września miała miejsce premiera jej drugiego krążka zatytułowanego Dekalog Spolsky.

Dekalog Spolsky to mocna wypowiedź dotycząca zarówno moralności, jak i spraw trywialnych, codziennych. Z okazji niedawnej premiery albumu, rozmawiamy dzisiaj z Mery o kontrowersjach związanych z nawiązaniami do religii w sztuce, wracamy wspomnieniami do czasów debiutu, pytamy o najważniejszą w życiu Mery Spolsky osobę, czyli jej mamę – Ewę oraz o tym, co cieliste i niekoniecznie!

Czytaj również:
„Dekalog Spolsky” to odpowiedź Mery Spolsky na nasze odwieczne pytanie „jak żyć?” [RECENZJA]
Niedopowiedzenia, zemsta i słodkie uczucie satysfakcji. Mery Spolsky wypuszcza teledysk do singla „Bigotka”

Oferta pracy w HIRO

Szukamy autorów / twórców kontentu. Tematy: film, streetwear, kultura, newsy. Chcesz współtworzyć życie kulturalne twojego miasta? Dołącz do ekipy HIRO! Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się więcej


Dziewczyna w czerownych okularach, czerwonym kostiumie i białych butach na schodach

Pytania o drugi album zaczęły pojawiać się po wydaniu kawałka Ups z Igorillą. Wielokrotnie w wywiadach podkreślałaś, że koncepcja na ten krążek zmieniała się i chociaż miałaś już gotowy materiał, postanowiłaś stworzyć go od początku. Jakie zmiany dostrzegasz w sobie patrząc na ostatnie dwa lata, od momentu debiutu?

Jest we mnie jeszcze więcej pokory. To rzecz, którą stale sobie powtarzałam wchodząc w muzyczny świat – nigdy we własnej głowie nie można myśleć o sobie jako o tym najlepszym, zawsze powinna pojawiać się w myśl: a może być jeszcze lepiej: jeszcze lepszy tekst napiszę, jeszcze mocniejszy bit zrobię. Po tych dwóch latach od wydania debiutanckiej płyty myślę, że to dobrze, że takie coś towarzyszy, bo skończyłam na zdecydowanie fajniejszej drugiej płycie, niż by mogła być, bo to nad czym pracowałam i wyrzuciłam do śmieci, było jednak bardzo podobne do pierwszej płyty. Chciałam się rozwinąć, być jeszcze kimś innym na tej płycie, a nie po prostu przedłużyć debiut. Na tym mi zależało, stąd pojawił się No Echoes jako producent.

Właśnie, pojawił się No Echoes. Czy trudno było Ci porzucić rolę Zosi-samosi, bo przecież pierwszą płytę od A do Z stworzyłaś sama?

Czułam się uwolniona od takiego kreatywnego myślenia, siedzenia we własnej głowie i to był właśnie powód dla którego pierwotny szkic drugiej płyty został wyrzucony do kosza, te piosenki były po prostu zbyt podobne do pierwszej. Ktoś był potrzebny, żeby tchnąć w to nowe życie. No Echoes był tak naprawdę takim odczarowywaczem mojego stylu, pierwsza płyta jest kompletnie cyfrowa, a druga w stu procentach analogowa, także cieszę się z tej zmiany.

No Echoes towarzyszy Ci także na koncertach od dłuższego czasu…

Tak, bardzo dobrze nam się razem gra. To się wzięło od mojego udziału w live sesji Sofar, do którego zostałam zaproszona. Pomyślałam wtedy, że przecież na koncertach zwykle gram sama, jestem ja, jest komputer i gitara. Nie do końca mi to pasowało do koncepcji sofarowej, gdzie ludzie siedzą po turecku w salonie, miałam wrażenie, że te dźwięki elektro nie będą tam dobrze brzmiały. Dlatego zaprosiłam No Echoes’a, żeby ze mną tam zagrał jako taki dodatek, ale tak mi się to spodobało, jak się nam pracuje i jakie on ma myślenie, że został i gramy razem.

Zaczęłaś delikatnie spoilerować fanom nowe kawałki na kilka miesięcy przed premierą płyty, podczas letnich koncertów – pamiętasz reakcję publiczności, gdy pierwszy raz zagrałaś FAKa?

To był Rzeszów i nie spodziewałam się, że następnego dnia utwór już w całości wyląduje na YouTubie i na Facebooku. Niewiele był słychać, a ludzie i tak już spisali tekst. Kompletnie się tego nie spodziewałam. Dla mnie zawsze zagranie czegoś przedpremierowego było takim wtajemniczeniem tylko dla tego zgromadzonego na koncercie grona ludzi, ale zapomniałam o tym, że przecież teraz można wszystko nagrać i tak też się stało. To jednak dobrze zadziałało, bo zauważyłam po tym jednym koncercie w Rzeszowie, że ludzie chcieli przyjść z ciekawości, zobaczyć jak ten FAK brzmi na żywo. A reakcja publiczności była taka, że jak wjechał rave na refren, to widzieliśmy na twarzach ludzi po prostu rozdziawione usta, bo zupełnie się tego nie spodziewali po mnie. Ich reakcja była złotem, naprawdę.

Potem zaczęliście grać Bigotkę i jako trzeci Technosmutek

Tak, potem z pełną świadomością, że ludzie to nagrają, zagraliśmy we Wrocławiu Bigotkę i ona znowu trafiła na YouTube i nawet ludzie mówili mi, że słuchają sobie w aucie tę wersję z YouTube, a ja się pukałam w czoło, że przecież to jest jakaś wersja, gdzie przez te basy i telefon nic nie słychać. Ale wtedy już świadomie pokazałam ten numer, wiedząc, że on trafi do sieci, żeby też ludzi zacząć przyzwyczajać do myśli, że nowa płyta nie będzie już taka jak pierwsza. I chyba się przyzwyczaili do momentu premiery, więc polecam taki system powolnego wdrażania zmian. Technosmutek był już taki zapieczętowaniem tego, że ta płyta będzie bardziej zwariowana, będzie bardziej techno. Ludzie przyjęli to na koncertach bardzo dobrze, więc mnie to uspokoiło.

W przypadku FAKa i Bigotki, oba utwory inaczej brzmią na żywo, inaczej na płycie. Zrobiłaś niedawno ankietę na Instagramie, która wersja Bigotki bardziej się podoba Twoim fanom. Jakie są reakcje na te odmienne brzmienia?

Ludzie zawsze piszą, że na koncercie dany numer lepiej im brzmi, dla mnie to dobrze. Chyba bym się zasmuciła, gdyby ktoś powiedział: Wiesz co, na nagraniu to jest lepsze. Wzbudziłoby to we mnie zastanowienie, czy ja na żywo nie potrafię tego w odpowiedni sposób zapodać. Na żywo zawsze jest ten czynnik tu i teraz, więc na żywo zawsze musi się bardziej podobać.

Tak, faktycznie, powiem szczerze, że sama, gdy słuchałam studyjnych wersji FAKa, czy Bigotki, miałam najpierw przekonanie, że na żywo brzmią lepiej, jednak w miarę upływu czasu, jak słucham codziennie tych numerów, to brzmią one równie dobrze i przede wszystkim – pasują do konceptu całej płyty.

Na żywo muszą być większe emocje, na nagraniu nie da się tego tak przełożyć.

Jestem ciekawa, bo w pierwszym utworze na płycie, czyli Dekalogu Spolsky, który, jak w przypadku debiutu jest takim intro do pozostałych utworów, pojawia się zdanie: Dla niektórych słownik polski zawczasu wertowałam, by oszczędzić łez i pisku na wirtualwysypisku. To działanie wyłącznie profilaktyczne, czy ma jakieś odniesienie do historii z pierwszej płyty?

Profilaktyka. Patrząc na to, co się dzieje u nas w Polsce, duże emocje wzbudzały dzieła sztuki przerabiające symbole związane z religią. Tak było na przykład w przypadku tęczowej Maryi. Nawiązania do religii pojawiające się w sztuce zwykle budzą mieszane emocje i są balansowaniem na cienkiej granicy, co może doprowadzić właśnie do tego pisku na wirtualwysypisku, czyli internetowym środowisku. Stwierdziłam, że zawczasu wytłumaczę, że dekalog, to po prostu dziesięć zasad, bez religijnych fundamentów. Wielokrotnie rozmawiając nawet z moimi znajomymi, ich pierwszym skojarzeniem ze słowem dekalog jest to, że jest to wyłącznie 10 biblijnych przykazań, a tak nie jest. Z literatury jest to po prostu 10 zasad.

Masz rację, a jeszcze połącz przykładowo tęczę z określonym symbolem religijnych, czy ikoną, to czeka Cię społeczny lincz.

Mam wrażenie, że od razu z założenia niektórzy ludzie się oburzają, jak się tylko dotknie jakąkolwiek tematykę kościelną, a nie chcą dostrzec, że może to działanie miało jakiś pozytywny cel. Dla mnie to jest ciekawe, że w sztuce można się łapać tych wszystkich symboli, zmieniać je, bo gdzie indziej jest na to miejsce, niż właśnie w sztuce? Tak to bylibyśmy zamknięci tylko w tych czterech ramach, że jest jak jest. A sztuka przynajmniej otwiera jakieś nowe horyzonty, sama bardzo lubię, jak ktoś mi w taki sposób otwiera głowę, gdy idę przykładowo na jakąś sztukę. Ostatnio byłam po raz n-ty na wystawie Salvadora Daliego i on zawsze otwiera mi głowę, że można inaczej spojrzeć na malowanie i to, co się już zna. Jeśli ktoś się oburza na to, co robię, to mówię trudno i tłumaczę, że nie mam w tym złych intencji.

Wracając jeszcze do debiutu, bo z wydaniem każdej płyty na pewno wiąże się multum emocji: ekscytacja, stres. Czy to się jakoś zmieniło u Ciebie porównując moment wydania obu płyt? Druga płyta z jednej strony to są już konkretne oczekiwania fanów, a z drugiej, debiutancka płyta to brak tych oczekiwań i możliwość pokazania się z jak najlepszej strony.

Przy drugiej płycie towarzyszyło więcej takiej wspólnej radości, ludzie bardzo czekali na nią, pisali do mnie, widziałam jak to przeżywają ze mną. Przy pierwszej płycie nie było tych ludzi i trochę pojawiła się taka myśli w mojej głowie, że tak czekają, tak zamawiają te pre-ordery, a może kota w worku zamówią i im się nie spodoba? Także były takie myśli, ale wszystko raczej z takim towarzyszącym podnieceniem, że będzie dobrze. Jeśli ja wierzę w tę płytę i wiem, że jest ze mną zgodna, to już tak bardzo nie razi opinia ludzi, bo jestem jej pewna. Oczywiście ich reakcje też były dla mnie ważne, było kilka komentarzy w stylu: Ta płyta jest dla mnie za mocna, zbyt techno – i to jest dla mnie okej, najważniejsze, żeby były jakieś reakcje, a nie żeby było letnio.

No tak, cytując Technosmutek: bo najgorzej, to jak odbiór jednolity. A to w takim razie powiedz, co z tym winylem debiutanckiej płyty? Jakiś czas temu wrzuciłaś na Instagram zdjęcie, pytając, czy byliby chętni.

To zdjęcie wywołało dużo emocji. Ja faktycznie mam tę płytę w domu, to jest jeden jedyny egzemplarz, można rzec, że to prawdziwy biały kruk. Dostałam ją w prezencie od tłoczni, gdy tłoczyliśmy krążek Miło było Pana poznać i chciałam zapytać moich słuchaczy, czy w ogóle są zainteresowani jakąkolwiek płytą winylową, nieważne czy pierwszą, czy drugą, tylko czy są jacyś maniacy winylów wśród ludzi Spolsky. I faktycznie, dużo osób się nagrzało na tę płytę, oczywiście nie ma szans, żebym ją wprowadziła w obieg, egzemplarz jest jeden, musiałabym go pokroić na kawałki chyba. Chciałabym jednak, żeby z drugą płytą się to udało, będziemy nad tym pracować, mam nadzieję, że się uda.

Byłoby bosko! A powiedz, jak to jest z tym imprezowaniem? Bo Mazowiecka kiecka z jednej strony jest z jednej strony takim bardzo tanecznym kawałkiem utrzymanym w klimatach trochę disco, trochę elektro, ale Ty w nim poddajesz w wątpliwość sens tego imprezowania.

O to też chodzi w tym przewrotnym refrenie: Kręci się ulica Mazowiecka, wiruje z nią moja mazowiecka kiecka, kiedy problem jakiś mam, jadę tam, jadę, a potem daję radę. Możemy to rozumieć na dwa sposoby. Z jednej strony daję radę, no bo pojechałam sobie na imprezę, wybawiłam się i jestem z powrotem sobą. A z drugiej, idę sobie na taką ulicę Mazowiecką, zupełnie na trzeźwo w piątek o pierwszej w nocy i humor mi poprawia to, że inni trwonią pieniądze i czas na kaca, a ja po prostu zaraz po tym pięciominutowym spacerze wracam do studia, a studio akurat było w pobliżu Mazowieckiej i tworzę swoją płytę i to mnie podnosiło na duchu. Idę na ulicę Mazowiecką, jadę tam, jadę, a potem daję radę, czyli to mnie jakoś tak moralnie uzupełniało, że nie trwonię swojego czasu na to. Oczywiście zdarza mi się imprezować, ale nie na ulicy Mazowieckiej (śmiech).

Znamy już trochę Twoje muzyczne inspiracje, a może masz też jakieś filmowe?

Z filmami mam tak, że albo się na coś nagrzeję i pójdę, a potem pół roku mogę do kina nie chodzić, a akurat czas robienia płyty to był taki moment, gdzie żadne kina ani Netfliksy nie były mi przychylne, nic nie oglądałam. Ostatnią rzeczą był serial The End Of Fucking World, która mnie tak mocno zainspirowała, bo akurat pojawił się jakoś na chwilę przed rozpoczęciem prac nad tym krążkiem, a tak to i książkowo i filmowo byłam totalnym leszczem. Dopiero teraz niedawno poszłam na film (Nie)znajomi z ciekawości i wracam powoli do odkrywania nowinek z kinematografii. W filmach cenię sobie surrealizm, dlatego bardzo lubię Woody’ego Allena. On w swoich filmach łączy taki wakacyjny, przyjemny klimat z przedziwnym sytuacjami. Moim ukochanym filmem Allena jest Vicky Christina Barcelona, które ścieżka dźwiękowa towarzyszy mi non-stop, także to są takie moje filmowe klimaty.

Myślałam, że wymienisz przykładowo Tima Burtona, lub kogoś w tym stylu…

Lubię bardzo Tima Burtona, uwielbiam Sok z Żuka, ale chwilowo przez ten rok nie tykałam się niczego, co z nim związane.

Dopiero wracasz na te tory, to dobrze! Z przykazania piątego wiemy, by nie nosić cielistych rajstop. A co jeszcze byś dodała do takiej listy rzeczy nijakich, których byś nie założyła?

Nie do końca lubię też zakładać takie sukienki, czy garsonki, które powinno się na śluby, czy komunie święte z kołnierzykami nosić. Nie lubię mody zachowawczej. A jeśli już coś takiego włożyć, to do tego trochę przyszaleć. Cieliste rajstopy też byłyby okej, gdyby miały jakiś sens w całej stylizacji. Uważam, że moda w ogóle fajnie ulega takiej rotacji, jest na przykład z powrotem hype na kamizelki rybackie. Nie ma dla mnie takiej rzeczy, która jest wiecznie passe, byleby nie było to tak ze sobą zebrane, że ma się poczucie takiej mdłości i zachowawczości. Jeśli widzę, że ktoś się ubrał w taki sposób, tylko po to, by się zakryć i pozostać niewidzialnym, to to jest dla mnie od razu takie cieliste, jak te cieliste rajstopy.

Ta piosenka jest listem do faceta, który próbuje Cię utemperować. W tym miejscu mogą się pojawić głosy, że w sumie związek, czy relacja to jakaś suma kompromisów. I tu pytanie: gdzie się kończy kompromis, a zaczyna dopasowywanie do wymogów drugiej osoby?

Tak, właśnie tu jest ta historia, że ja te rajstopy specjalnie dla niego założę, będę taka, jak jego spokojne wymagania, bez wyrazu, to może wtedy wreszcie wtedy polubi mój styl i moją osobowość. Jednak dochodzę do wniosku, że to mnie tłamsi i przez to jaki jesteś nie lubię siebie. Kompromis jest ważny, ale trzeba w tym też czuć rozsądek, czy ten kompromis nie niszczy własnego poczucia wartości. Czasem zamiast szukać kompromisu warto się odwrócić na pięcie i być sobą. Trudno, niech szuka kogoś cielistego.

Dziewczyna w czerwonym świecącym kombinezonie

Na płycie nie zabrakło też Twojej mamy – Ewy. Tym razem poświęciłaś jej cały utwór, na pierwszej płycie jej osoba była bardziej rozproszona i pojawiała się w kilku kawałkach. Zastanawiam się, skoro płyta jest takim zbiorem zasad, to może masz też zapisane w głowie jakieś myśli, które sobie powtarzasz w określonych sytuacjach?

Mama mi zawsze powtarzała: Nie złość się, bo złość piękności szkodzi, a ja byłam zawsze taka nerwowa, jak dostałam zły stopień w szkole to się wściekałam, czy jak nie zdążyłam czegoś zrobić, a miałam wygórowane ambicje to również wybuchałam. Mama była zawsze taką osobą, która sprowadzała mnie z powrotem na ziemię, to raz. A dwa, zawsze namawiała mnie do wiary w siebie, ale nie w taki patetyczny sposób z cyklu: Musisz w siebie wierzyć, to wszystko będzie dobrze, bo to śmiesznie brzmi. A ona zawsze mi powtarzała, że jestem bardzo zdolna, była moją najwierniejszą fanką, mówiła, że mam jakiś talent. I ja zaczynałam też w to wierzyć. Nauczyłam się od niej tego, że obcować z ludźmi, to też mówić im dobre rzeczy, oczywiście nie kłamać, ale doceniać ich pozytywne cechy, bo wtedy jakoś wszyscy lepiej żyjemy. Moja mama taka była, ludzie lubili do niej dzwonić, pamiętam jej taki obraz, zawsze ten sam scenariusz: salon i mama na telefonie zawieszona, rozmawiająca ze swoimi licznymi znajomymi, udzielająca rad. Jednak te rady nie były ani patetyczne, ani mocno psychologiczne, tylko z luzem. Dlatego ten luz ma także mój dekalog. Wiadomo, że wszystko może się zawalić i wszystkie te rady mogę złamać, ale grunt by o nich pamiętać i potem następnego dnia znowu się ich trzymać.

A jak myślisz, gdybyś istniała w jakimś równoległym wszechświecie i nie zajmowała się muzyką, to co byś robiła?

Na pewno byłabym wtedy pisarką, pisałabym książki, opowieści, pokręcone formy literackie – ja od dziecka głównie pisałam, zgłaszałam się na różne konkursy literackie z wierszami albo z opowiadaniami. Pamiętam taki mój super-triumf, to było kiedy wygrałam jakiś konkurs w czasopiśmie W.I.T.C.H – to było dla mnie super osiągnięciem, bo pierwszy raz w życiu ktoś opublikował gdzieś moje opowiadanie. Jak dzisiaj je czytam, to wiadomo, że się z tego śmieje, ale na pewno bym pisała. Wyjeżdżałabym wtedy na południe Francji, żeby pisać, a potem można byłoby nakręcić z tego film w reżyserii Woody’ego Allena.

Sorry From The Mountain ma z kolei taki mocno dziewczyński wydźwięk, to taki girl power hymn, każda dziewczyna ma wierzyć w siebie. Jaki jest w takim razie Twój stosunek do tych feministycznych tematów?

Lubię je, lubię kiedy dziewczyny się wspierają. Cenię to, że dużo moich koleżanek, które też śpiewają, nie mają oporu by mi pogratulować i ja też tych oporów nie mam i czuję satysfakcję z tego. Za granicą widzę też coraz więcej takiego girl power w pozytywnym znaczeniu, że dziewczyny są bezkompromisowe. Przykładowo nowy klip Miley Cyrus do Mother’s Daughter jest taki mocno kobiecy, ale na luzie – pojawia się kobieta z tatuażami, różne kobiety i to jest takie ludzkie, nie kobiece i zachowawcze, tylko niegrzeczne i ja to lubię. Także lubię feminizm, jak jest w takich granicach rozsądku, że nie potępiamy wszystkiego, co związane z facetami, tylko wspieramy się. Bez płci przeciwnej nie byłoby mojej muzyki, więc oni muszą istnieć i nie mam nic do facetów, ale lubię, jak się dziewczyny wspierają. A że czasami zapominają, żeby w siebie wierzyć, ja czasami także, to tak sobie napisałam w piosence.

Na tej płycie pojawia się też dużo odniesień do Twojego ciała: bo ja lubię dużo jeść, czy techno w żyłach, ja otyła. Jak wyglądała u Ciebie droga do takiej samoakceptacji, bo to z pewnością kwestia która trapi wiele kobiet niezależnie od wieku, czy nawet sylwetki?

Tu wracamy do wątku mnie i mojej mamy, która lubiła modowe eksperymenty, lubiła mnie przebierać i testować swoje pomysły – była projektantką mody. I to nieważne, czy byłam nastolatką i trochę przytyłam po skoku hormonów, chyba każdy miał takie zachwiania wagi, nieważne czy byłam chudsza, czy grubsza, zawsze widziałam się w tych strojach i czułam się w nich fajnie. Zawsze było dla mnie ważne, żeby się wyróżnić, pokazać, to ciało jakoś schodziło na dalszy plan i ta pewność siebie wynikała z tego, że czasami ubrałam się w coś dziwnego. Stwierdziłam po prostu, że to nie ważne, czy mi widać więcej, czy mniej brzucha i tak ludzie są mną zafascynowani, bo mam na sobie jakąś dziwną kurtkę, albo super obcasy. I tak się czułam w szkole, takim modowym, kolorowym ptakiem, jeździłam do szkoły często na rowerze w szpilkach. To aż śmieszne, że przywiązywałam do tego wtedy tak dużą wagę, ale starannie wybierałam sobie codziennie stroje i było to dla mnie ważne. I to spowodowało, że teraz na scenę też nie boję się wyjść w czymś bardziej obcisłym. Jak mam taki moment, że wiem, że przytyłam, bo to się przecież zdarza, to też nie biczuję się tym, nie głodzę się, tylko traktuję ze zdrowym rozsądkiem. Czasem, tak jak piszę, lubię więcej zjeść, bo lubię dużo jeść i pójść na pizzę, ale to wszystko jest w takim zdrowym trybie. Dlatego też chodzę na tę siłownię, żeby potem na koncercie się nie zasapać. To nie jest z mojej strony namawianie do niezdrowego trybu życia, ale apel żeby po prostu nie męczyć się ze sobą samą. Dużo moich koleżanek po prostu się męczy i przykro się na to patrzy, jak chudną najpierw po 10 kilogramów, a potem kończą na dwa razy większym rozmiarze, bo psychicznie tego nie wytrzymały.

Albo chudną i chudną jeszcze bardziej, nie znając umiaru…

Tak, to jest jeszcze większy problem. Bardzo mi się podoba, jak wyjeżdżam na południe Francji, wiadomo, tam jest zawsze trochę cieplej, więc te dziewczyny są tam ubrane albo w kuse spódniczki, albo krótkie topy i to także te dziewczyny przy kości, czy rzekłabym nawet otyłe, budową podobne do raperki Lizzo. Jednak przez to, jaka od nich bije energia i modowa chęć bycia – są kolorowe, wyraziste, to dla mnie są pociągające i apetyczne. To chyba bardziej chodzi o to, żeby mieć w sobie właśnie taką energię i kochać swoje ciało, nawet jeśli to brzmi banalnie, bo ta energia idzie potem do ludzi i oni ją od Ciebie biorą.

Dokładnie, w końcu ludzie powinni pokochać daną osobę właśnie za tę wewnętrzną energię, a nie wymiary w talii, czy biodrach.

No właśnie, nawet czasem bardzo chude i wystylizowane ciała i sylwetki potrafią mnie nie pociągać przez to, że bije od nich taki strach, brak poczucia własnej wartości, to się zdarza. Trzeba to po prostu olać i lubić swoje ciało.

Skoro wspomniałaś wcześniej o Francji, to może zapytam Cię o Twoje ulubione francuskie miejscówki?

Uwielbiam lazurowe wybrzeże, wszystko co nad morzem i granicę między Francją a Hiszpanią, gdzie jest Barcelona, to jest taki mój stały punkt wyjazdowy na wakacje, bo blisko do Figueres, gdzie Muzeum Salvadora, blisko do Cadaqués, gdzie mieszkał, można tam zwiedzić jego dom, który jest super, polecam. A Francja to jest takie miejsce, gdzie rodzice mnie zawsze zabierali, czuję do niej sentyment i dlatego tam jeżdżę. Można byłoby długo wymieniać te wszystkie miasteczka: Perpignan, Saint-Marie, Collioure – tego jest mnóstwo i są one malownicze, jak z bajki.

Na pierwszej płycie było zdecydowanie więcej tych francuskich nawiązań, tutaj na Dekalogu Spolsky nie ma chyba żadnego?

Tak, po prostu wypaliłam ten temat. Pierwsza płyta była o mnie, że lubię morze – też to polskie, Francję, że Ewa jest ważna, bo Ewa mam na drugie imię, ale Ewa to też moja mama, że gram na gitarze, że lubię dużo basu. Pierwsza płyta była taką chorągiewką, kim jest Mery Spolsky. A druga płyta jest już taka bardziej o moich wewnętrznych przemyśleniach.

Przejdźmy jeszcze na moment do Kosmicznej Dziewczyny – masz jakiś patent, jak nie być tą kosmiczną dziewczyną i nie odlatywać w ten metaforyczny kosmos?

Ja jestem dość temperamentna, jak się wściec, to już tak na porządnie i to wtedy we mnie wzbudza takie poczucie, jakbym nie była sobą, tylko gdzieś odlatywała w kosmos, dlatego utwór jest też tak skomponowany, ma wprowadzić cię w zupełnie inny stan. W momencie jak się wściekasz masz wrażenie, że dobrze robisz, masz prawo i czujesz się taką kosmiczną dziewczyną, która ma taki blask i niezwykle silne emocje. Ale po tym, jak już zjeżdżasz na ziemię, to sobie myślisz, że ten blask tak naprawdę cię niszczy i stopił cię, bo bez sensu było tracić nerwy na taką aferę i to jest problem tej piosenki. Ja tam faktycznie proszę, mówię nie bądź zły, nie bądź zły, czyli w sumie trochę przepraszam za to, jaka byłam przed chwilą i uświadamiam sobie, że ta kosmiczność wcale nie była spoko. A jak nią nie być? Chciałabym wiedzieć! Może to kwestia czasu, bo wszyscy mówią, że im człowiek starszy, tym spokojniejszy.

W listopadzie ruszasz w trasę Bigotka Tour. Na który z niegranych wcześniej utworów czekasz najbardziej, by zagrać na żywo?

Mazowiecka Kiecka! To coś, co już po wydaniu płyty wydaje mi się, że będzie największym koncertowym bangerem. Ostatnio jak zrobiliśmy taką akcję promocyjną Bigotki i tour po klubach, to puszczaliśmy w nich Bigotkę, ale lądując w ostatnim na liście klubie, czyli Metropolis, stwierdziliśmy, że pozwolimy sobie na mały eksperyment i puścimy Mazowiecką Kieckę. I to, co tam się wydarzyło, to przerosło najśmielsze oczekiwania, zbierałam szczękę z podłogi, bo ludzie się darli, skakali. To było jak niesamowita orgia muzyczna, nie wiem jak to nazwać, ale na koncertach może być grubo, mam taką nadzieję.

To tak na koniec, pytanie dedykowane Twoim fanom, za co ich najbardziej cieszysz?

Za to, że są tacy zaangażowani, też w sferę wizualną, przychodzą przygotowani na koncerty w konkretne ubrania, ja to bardzo lubię. To właśnie podobało mi się w Ciechowskim, gdy on grał koncerty – nigdy nie byłam, ale widziałam nagrania – ludzie byli też wkręceni w to, mieli krawaty w paski, inne rzeczy w paski. Bardzo chciałam kontynuować taką tradycję, że na koncert fajnie się ubrać jakoś dla tego danego artysty. Chciałam, żeby dla mnie też się jakoś ubierali i to jest bardzo miłe, bo czujesz, że ktoś się postarał, ktoś musiał przygotować sobie wcześniej ten strój i wtedy czuję się taką jednością z nimi, że jesteśmy jednym zespołem. A drugą rzeczą jest szczerość, bo mamy taką zamkniętą grupę, na której ja się udzielam, oni się udzielają i zdarza się, że ktoś napisze Ej, Mery, w tej piosence nie zrozumiałem tego i tego, możesz mi to wytłumaczyć? i ja to im tłumaczę. Nie ma też tak, że mnie non-stop opiewają i piszą jaka to jestem niesamowita. Zdarza się też tak, że ktoś wyrazi swoje zdanie i ja to w nich lubię. Wieczne pokłony mogłyby być męczące.

Rozmawiała: Klarysa Marczak
Zdjęcia: Grumuza

Rate this post

Lubisz nas? Obserwuj HIRO na Google News