Marta A. Urbańska: Epoka zamordowanej wyobraźni

Marta A. Urbańska jest architektem, historykiem i krytykiem architektury. Studiowała na Politechnice Krakowskiej i Städelschule – Hochschule der Künste we Frankfurcie nad enem. Opublikowała ponad 150 esejów o architekturze i kulturze współczesnej; redagowała i przełożyła wiele publikacji, była współautorką książek wydanych w Polsce i na świecie. Rozmawiamy o polskiej tradycji architektonicznej, kiczu i przejawach fantazji.

Czym dla Pani jest pojęcie „hawaikum”, które redaktorzy książki określają mianem „brakującego słowa” i sytuują gdzieś pomiędzy kiczem a tandetą?

Pojmuję je podobnie jak „matka duchowa” całego przedsięwzięcia, moja znakomita przyjaciółka, artystka fotografik prof. Agata Pankiewicz. Mianowicie nie prześmiewczo, tylko jako symbol poszukiwania piękna. Wydaje mi się, że podtytuł zbioru jest bardzo adekwatny. Chodzi tu o przejawy egzotyki, a przez nie o ekspresję obcego, ale w związku z tym bardzo fascynującego piękna, które osobiście uważam za ducha wolności i przygody.

Oferta pracy w HIRO

Szukamy autorów / twórców kontentu. Tematy: film, streetwear, kultura, newsy. Chcesz współtworzyć życie kulturalne twojego miasta? Dołącz do ekipy HIRO! Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się więcej


Czy możemy wyróżnić kategorię polskiego gustu i przyporządkować mu cechy charakterystyczne?

Przyznam, że stale tę kategorię odczuwam. Uważam się za istotę arcypolską, może nieco inaczej polską niż opisał to Pan Filip Springer we wstępie do publikacji. I tu pozwolę sobie od razu zrobić zastrzeżenie. Wprawdzie pisma Pana Springera, Pana Sowy czy Pana Szczerka uważam za bardzo interesujące i inspirujące, to jednakże głównie dlatego, że pozwalam sobie się z nimi nie zgadzać.

Razi mnie przede wszystkim opinia, że nigdy nie wytworzyliśmy żadnej cywilizacji i własnej uniwersalnej formy estetycznej. Uważam to stwierdzenie za smutne i, z całym szacunkiem do znakomitych osób je propagujących, za potwornie defetystyczne. My, jako Polska i Polacy, wytworzyliśmy fenomenalną cywilizację, mianowicie polską, wolnościową cywilizację szlachecką, która od XIV-XV wieku, a nawet wcześniej, kwitła, od XVI wieku przybierając nazwę „sarmacji”. Oczywiście, miała ona charakter synkretyczny, inspirowaliśmy się bardzo orientem, ale z tego nie wynika, że była nieinteresująca lub wtórna. Jestem więc przeciwko dezawuowaniu gustu polskiego w czambuł, jako niegodnego człowieka wykształconego. Gustu, którego należy się wstydzić, za posiadanie którego powinno się chłostać i szukać lepszych wzorców gdzie indziej. Poza tym, gdzie ten gust ma się wykształcić?

Winna jest szkoła?

Tak. Wydaje mi się, że w ciągu sześciu lat gimnazjum i liceum dzieci oraz młodzież mają wychowanie plastyczne przez rok, a wychowania muzycznego często nie prowadzi się ogóle. Jest za mało szkół plastycznych, koła artystyczne są w większych miastach, na wsiach mamy Koła Gospodyń Wiejskich czy Domy Kultury, borykające się zresztą z potwornym niedofinansowaniem.

PRL był szary i ponury, mieliśmy też bardzo ograniczony wybór. Po transformacji dostaliśmy do ręki możliwość korzystania z wielu rozwiązań. Czy nie jest trochę tak, że zwróciliśmy się ku opcjom z przeciwległego bieguna? Jak było smętnie, to teraz niech wszystko migocze i bije po oczach feerią barw?

Tak to widzę. Uważam, że absolutnie byt określił świadomość. Poddani dyktatowi szarzyzny i totalnej brzydoty, zostaliśmy przez nią niestety w dużej mierze zgnojeni estetycznie, a często i moralnie. Ale oczywiście duch wolności buzował i w końcu Mickiewiczowska lawa wytrysnęła. Tylko, jak pisał boski Juliusz Słowacki, w postaci estetycznego pawia i papugi.

Wydawałoby się, że problemem jest po prostu bieda. Tańsze rzeczy są zwykle brzydsze i gorszej jakości. Receptą na kiepski gust byłoby więc bogacenie się społeczeństwa. Ale przecież, szczególnie w mniejszych miastach, to właśnie ci bardziej zamożni fundują sobie domy z kamiennymi wieżyczkami. Czy jest szansa na wyjście z tego impasu?

Estetyka jest wyrazem pewnej konstytucji duchowej i „lud nasz miły”, jak to pięknie pisał mój dziadek, Pan Wincenty Feliks Urbański w Przewodniku po powiecie buczackim, zawsze miał dużo gustu i artystycznej werwy. Polska sztuka ludowa w swoich regionalizmach była bardzo barwna i oryginalna. Nigdy nie pojawił się u nas na masową skalę purytanizm i związany z nim ascetyzm form. Nasze przedmioty użytkowe i domy były po pierwsze idealnie dostosowane do kondycji, do miejsca i do czasu, a po drugie artystycznie wyrafinowane, miały świetne proporcje.

Należały również do rewelacyjnie zoptymalizowanych; dziś powiedzieliśmy, że były wręcz ekologicznie. I to wszystko zostało zamordowane przez wprowadzenie kompletnie obcych form budowlanych. Wraz z industrializacją i urbanizacją w PRL rozwalono tradycję wsi polskiej, zlikwidowano majątki ziemskie, dwory z całymi założeniami, które konstytuowały organizację przestrzenną. Z 30 tys. dworów z czasów II RP zostało 2 tys. Takich budynków, przy czym tysiąc w kompletnej ruinie. Świadczy to o skali utraty tradycji i przerwaniu ciągłości kulturowej.

Można wręcz mówić o kompletnym wykorzenieniu. Siedzimy sobie przecież w kawiarni w centrum Warszawy, gdzie najlepiej widać, że jesteśmy w miejscu rozerwanym, zamordowanym, a potem z wielu przyczyn źle odbudowanym. Został narzucony postęp, a ten był szary – pustaki, często z żużla wielkopiecowego, radioaktywne. Budowano z nich kostkowate domy, zresztą moim zdaniem też na początku kompletnie egzotyczne w polskim krajobrazie. Ale ileż można żyć w takim domu? Nastał więc czas ubarwiania tej szarzyzny.

Jak mantrę powtarza się stwierdzenie, że Polska zabudowa po ’45 roku to po prostu „śmietnik”. Według Pani to trafne określenie?

Nie nazwałabym tego śmietnikiem. Uważam, że nazywanie własnej ojczyzny w ten sposób jest rzeczą smutną. Nazwijmy to bardziej wytwornie „chaosem”. Jego przyczyną jest nic innego, jak złe prawo. Jak pisał Piotr Skarga „złe prawo gorsze jest niźli tyran najsroższy. Bo przecież tyran odmienić się albo udobruchać, albo umrzeć może”. A złe prawo zostaje. Najpierw więc w sposób całkowicie nienawistny, programowo, pod hasłami walki z feudalizmem i uciskiem, zniszczono majątki i tradycyjne formy wsi polskiej: ulicówki, wsie owalnicowe, wielodrożne etc. Prawo zezwalało na budowę domów rozrzuconych na tzw. działkach siedliskowych, czyli każdy gospodarz posiadający ponad hektar gruntu mógł na nim zbudować dom. I wszystko się rozpełzło. A po ’89 było tylko gorzej, w 2003 roku unieważniono wszystkie istniejące do tej pory plany zagospodarowania przestrzennego i nastąpiła „wolna amerykanka”.

Teraz to się zmienia, chyba połowa powierzchni kraju pokryta jest już planami, ale domy, gigantyczne szkoły czy remizy przecież już stoją. Upatrywałabym przyczyn tego chaosu w złym prawie właśnie i w duchu wolności – nieokiełznanym przez stosowne regulacje i w związku z tym przeradzającym się w anarchię. Tradycyjny, historyczny układ przestrzenny nie wskazywał, że my, sami z siebie, mamy jakąś tendencję do autodestrukcji.

Jaki Pani rozumie pojęcie kiczu?

Istnieje wiele definicji oczywiście. I jestem daleka od nadużywania tego słowa w kontekście nawet pojawiających się w książce przykładów. Wydaje mi się, że kwestia jest banalnie prosta i odnosi się do mechaniki uczuć. Jeżeli będziemy ciągle nienawidzić tego, w czym żyjemy, to jakie będzie rozwiązanie? Zwariujemy, wyjedziemy. Moim zdaniem należy kwestię przyswoić i pracować u podstaw, szukać elementów pozytywnych. Samo sformułowanie podtytułu książki „Hawaikum – w poszukiwaniu istoty piękna” , jak wspomniałam, jest bardzo trafne. Podobnie jak hasło „turpizm”. Żyjemy w takim przypudrowanym, kolorowym, pomalowanym, ale jednak turpistycznym świecie. Nazywanie tak bogato udokumentowanej i licznie występującej dzisiaj twórczości ludowej, czyli właśnie owej egzotyki architektonicznej czy estetycznej, kiczem jest bardzo krzywdzące.

Bo powstaje pytanie, co to jest norma. Moderniści widzieli ją w puryzmie. Pewnie chcielibyśmy, żeby minimalizmu było więcej, ale pytanie, czy my możemy wszystkim jakieś rozwiązania narzucać. Bo przecież tak już było. Mieliśmy już bardzo funkcjonalne geometryczne, powtarzalne, bloki mieszkalne, które zostały masowo odrzucone. Patrząc na tradycyjne wnętrza polskie, widzimy, że jednak stawiano na kolor. W dworach pojawiały się barwne kobierce, kilimy, obrazy, w chatach malowanie na szkle, hafty, koronki, ze sto odmian stroju ludowego. Wszystko to było niezwykle żywe. Taki najwyraźniej był nasz duch.

Czy można wyróżnić specyficzne wykwity polskiej koszmarności i brzydoty? Coś, czego nie można spotkać nigdzie indziej?

Trudno powiedzieć. Wydaje mi się, że to, co można byłoby uznać za charakterystyczne dla nas, to złożenie chaosu przestrzennego w tym dystonicznym świecie, bo my naprawdę żyjemy w dystopii postkomunistycznej, oraz erupcji koloru i osobliwości nałożonej na niego. W Małopolsce mamy np. wysyp przedziwnych parków – parków insektów, dinoparków, parków mitologii, westernowych. Masowość tych zjawisk i ich ogromna popularność świadczy o tym, że ludzie czegoś takiego jednak chcą. Skoro w ogóle żyjemy w epoce zamordowanej wyobraźni, bo wszystko jest od razu zwizualizowane, to takie obrazki w 3D cieszą się zainteresowaniem. Może te dzikie kolory, dla nas koszmarne, albo popularne formy są jakąś próbą ożywienia wyobraźni. Jedna trzecia ludzi mieszka w tzw. blokowiskach, nie lubię tego deprecjonującego słowa, ale takie są fakty. I te wszystkie termomodernizacje, okładanie budynków kolorowanym styropianem jest wyrazem tęsknoty za czymś weselszym, abstrahując od spodziewanych oszczędności.

W którą stronę Pani zdaniem powinna iść teraz polska architektura?

Tak jak pisał John Ruskin, bieda konserwuje najlepiej. Twierdził, że nie powinniśmy stosować żadnych rekonstrukcji, restauracji, ani restytucji, bo nie da się podnieść z martwych trupa. A my chyba właśnie taką rewitalizacje uskuteczniamy.

Przecież korzeń kultury został odcięty, więc właściwie do czego mamy wrócić w sytuacji, kiedy od 25 lat borykamy się z zalewem tandetnych wzorców najczęściej z amerykańskiej kultury masowej, wyprodukowanej ostatnio zresztą wyłącznie w Chinach. My nie jesteśmy Skandynawami z ich ascetycznym, praktycznym gustem. Poza tym łatwiej jest zorganizować naród pięciomilionowy, jak np. Duńczyków, niż nas. To jest zupełnie inna skala problemu.

Dostrzega Pani zmiany na lepsze?

Oczywiście. Mając przyjemność działać w Stowarzyszeniu Architektów Polskich, oglądam organizowane co roku wystawy domów rodzinnych w krajach Grupy Wyszehradzkiej i te domy są doskonałe! W Polsce pojawia się ich wiele, są często bardzo oryginalne. I wcale nie w znaczeniu prymitywnie egzotycznym, w rodzaju różowo-fioletowych tralek czy przeskalowanych kolumn w paski. Tylko w sposób bardziej abstrakcyjny.

Co o nas mówi nasze otoczenie? Co można powiedzieć o Polakach, patrząc na pstrokate domy i wypchane zwierzęta?

Mamy często gust aspirującego parweniusza, który ciągle się wstydzi jakiegoś wystającego z buta wiechcia. Namawiałabym do większej sympatii wobec tego, co nasze, a przede wszystkim do poznania prawdy o historii i tradycji! Poza tym otoczenie jest ekspresją socjo-politycznego stanu rzeczy i życia. Architektura zawsze jest wyrazem kultury i to najtrwalszym. Mam nadzieje, że z czasem dojdziemy do tego, że wybrana przez nas władza ustawodawcza zrozumie znaczenie architektury i krajobrazu jako wartości może i nawet merkantylnej. Powszechne stanie się przekonanie, że dobrze zaprojektowana i zabudowana przestrzeń ma pewien walor, a nawet wymiar ekonomiczny. Ludzie chcą przecież mieszkać na osiedlach dobrze zaprojektowanych. Co widać szczególnie w Warszawie, gdzie mamy piękne osiedla, zresztą nietanie, które cieszą się coraz większym zainteresowaniem, bo jest tam po prostu pięknie.

Mieszkańców Warszawy rozpalają dwie kwestie: Pałac Kultury i zdemontowana niedawno tęcza na Placu Zbawiciela. Jestem ciekawa opinii architekta na temat tych dwóch obiektów.

Bardzo mnie cieszy to pytanie, bo zajmuję się zawodowo także teorią i konserwacją architektury. Wyrażam tu jednak tylko i wyłącznie swoje własne zdanie. PKiN absolutnie powinien zostać zachowany, bo jest pomnikiem historii. Oczywiście jest do dar, bratniego wtedy ZSRR, którego nie mogliśmy nie przyjąć i jest to chyba największy na świecie przykład propozycji nie do odrzucenia. Nie wynika z tego jednak, że należy go zdemolować, jak twierdzą niektórzy, powodowani motywacjami patriotycznymi. Jako takie budzą one mój respekt, ale z ideą zniszczenia Pałacu się nie zgadzam, choć wysuwane bywa tu porównanie z rozebranym po odzyskaniu niepodległości w 1918 r. soborem na Placu Saskim.

To symbol pewnej epoki, więc powinien zostać jako jej świadek. Moim zdaniem jest nawet piękny w swoim rodzaju. Pałac pod względem budowlanym wykonany jest imponująco – fantastyczne detale, czołganki, płaskorzeźby. Nie burzyłabym go absolutnie, ale należałoby odpowiednio i trwale wyjaśnić jego skomplikowaną historię.

A co z tęczą?

Co do tęczy, nie jestem aż taką jej entuzjastką. Nie jestem zwolenniczką nurtu sztuki krytycznej, która w założeniu miała wstrząsać, prowokować, epatować. Mam bardziej klasyczny gust. Lubię wprawdzie brutalne obrazy Freuda czy Bacona, ale z tego nie wynika, że powiesiłabym je sobie w salonie i patrzyła na nie każdego dnia. Do elementów sztuki krytycznej eksponowanych w miejscach publicznych, na które musimy, nolens volens, patrzeć na co dzień, mam stosunek chłodny. Poza tym Plac Zbawiciela z zachowanym kościołem, jedną z nielicznych świątyń, które przetrwały hekatombę Warszawy, mógł zostać oszczędzony przed taką manifestacją. Wydaje mi się, że to mogła być przemoc symboliczna. Jestem zdania, że lepiej byłoby dla ogólnego ładu przestrzennego i politycznego, gdyby tęcza znalazła się w innym miejscu. Jako dzieło sztuki sama w sobie wydaje mi się jednak dobra, bo daje do myślenia! Małym kosztem wyraża wiele.

Na koniec proszę mi powiedzieć, czy Pani się jeszcze w ogóle czymś dziwi?

(śmiech) Tak, zdecydowanie. Mój znakomity brat, Pan Szymon Urbański, ukuł cudowne słowo, przepraszam za wyrażenie, „curviosum”. Takie curviosa widzę często i one mnie bardzo intrygują, jak jakiś pałaco-domo-dwór rozmiaru hangaru albo, o paradoksie, miniaturowe Colosseum. Jest mnóstwo przykładów dziwacznej dla mnie syntezy stylów, jak choćby park rozrywki, gdzie znajdziemy zarówno plastikową Ifigenię w Taurydzie, jak i Godzillę; potwora jak u Boscha, ogrodowe nimfy – i to wszystko w jednym miejscu. Estetycznie bywa to bardzo wstrząsające, ale wydaje mi się zarazem wyrazem trwałości naszego niepokornego ducha, ducha przygody, poszukiwania tej „nieuchwytnej obietnicy rozkoszy”, jak pisał nasz wielki rodak, Joseph Conrad.

rozmawiała | Karolina Rudnik

Rate this post

Lubisz nas? Obserwuj HIRO na Google News