MAMA SELITA

Mama1Zaczniemy od zgromienia mitu telewizyjnego talent show jako wydarzenia, które wszystko
w życiu zespołu zmienia. Ale moment, może u was rzeczywiście odmieniło się niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki?

Mikołaj: I dlatego właśnie rozmawiamy w penthousie w centrum Warszawy. Wydaje mi się, że żeby zmiana była odczuwalna, to taki konkurs trzeba co najmniej wygrać. Dla nas ta cała akcja to była chwila. Rzeczywiście mieliśmy moment, w którym otrzymaliśmy bardzo dużo propozycji koncertowych, na pewno zyskaliśmy nowych fanów. Podejrzewam jednak, że bez zamieszania związanego z programem bylibyśmy teraz w podobnym punkcie, w jakim jesteśmy dzisiaj. Mnie rozpoznał pan od sushi, naszego basistę Herberta – windziarz, i tyle. Koniec sławy.

Ironicznie zabrzmiało.

Mikołaj: Pamiętaj, że show telewizyjny, o którym mówisz, to nie jest program muzyczny. Artyści mają pasować do scenariusza. Musi być pan, który zagra na harmoszce, pani, która zrobi z siebie
idiotkę, obcokrajowiec nieznający polskiego. To wszystko jest ustalone wcześniej, trzeba mieć szczęście, wpasować się w koncept i nie wypaść na kretyna. Nam się chyba udało, choć były
zakusy, by zrobić z nas rozbijających przystanki autobusowe rozbójników.

Uuu, to na co dzień nie jesteście źli?

Igor: Wiesz co, rock’n’roll jako formuła w swojej klasycznej formie staje się pastiszem. To już nie jest czas pijanego Axla Rose’a leżącego w hotelowym holu nad ranem. Realia są takie, że każdy z nas pracuje poza muzyką. Jeżeli nie chcemy się zajebać przed trzydziestką, musimy o siebie dbać. A że melanż jest fundamentem, który scala scenę muzyczną w Polsce, często zdarza nam
się popłynąć. Nie jesteśmy przecież jakimiś mnichami.
Niby ten rock’n’roll minął, a relacja Czesława Mozila pokazuje, że przetrwał w mieszance wódki i formaliny zalatującej zza kulis festiwalu w Opolu.

Mikołaj: Nie trzeba być muzykiem, żeby się nachlać i porzygać. Pewnie znacznie gorzej jest na spotkaniach firmowych wielkich korporacji. Wiadomo, że dla pani w banku czy za sklepową kasą jesteśmy strasznymi łobuziakami. Muzyka idzie u nas w parze z chęcią uzewnętrznienia się, nie-mniej to muzyka jest priorytetem. To, że mamy przesterowaną gitarę, nie oznacza, że będziemy robić rewolucję. Nie każcie nam podpalać budynków!

Przy waszym debiucie było jednak to ukierunkowanie na czad, album miał być możliwie żywy, kopać dupę, oddawać koncertowy szał. Teraz jest inaczej?

Mikołaj: Mniej myślimy o energii koncertowej. Za to zależy nam, żeby ograniczyć do minimum sztuczność, którą wymusza studio. Nie chcemy czegokolwiek odtwarzać, raczej stworzyć sobie własną przestrzeń pasującą do tego, co chcemy powiedzieć. Przede wszystkim grać muzykę,
a rejestrować niejako przy okazji. Również dlatego bierzemy urlopy i jedziemy nagrywać do lasu,
na koniec świata. Być cały czas ze sobą, zatracić poczucie czasu.

Poznając was, odniosłem wrażenie, że każdy ma na tę Mamę Selitę inny pomysł, co innego go kręci. Jak jest w tej chwili – suma indywidualności czy mówiący jednym głosem kolektyw?

Igor: Po wydaniu „3,2,1…!” spojrzeliśmy w tył. Nowe kawałki zaczęły ciążyć w kierunku z cza-sów, gdy słuchaliśmy muzyki jako gówniarze. Przestaliśmy udawać, że jesteśmy zespołem sidemanów,
wirtuozów. Po prawdzie nigdy nimi nie byliśmy. Dlatego wróciliśmy do tego, co jarało nas w czasach pryszczatej cery, flanelowych koszul i wytartych dżinsów. Został charakterny groove, tym niemniej zbudowaliśmy od nowa nasze brzmienie, zwracając się w kierunku garażowej energii.

A w sumie kto w tej chwili chwyta za mikrofon w zespole? Jeszcze raper czy już wokalista?

Igor: Gdzieś pomiędzy. Rap jest dla mnie cały czas środkiem wyrazu, tyle że minął w Selicie czas tekstów mieszczących się w estetyce hiphopowej. Rzeczywiście coraz częściej podejmuję się wyczynów wokalnych, poszedłem na-wet na lekcję śpiewu, żeby lepiej kontrolować swój głos i jego emisję. Muzyka zespołu się zmieniła, stała się impulsywna i emocjonalna, co znalazło swoje odbicie w tekstach. Dużo w nowej Selicie wkładania palca w rany, zadawania niewygodnych pytań i szukania na nie odpowiedzi. Będzie emo.

Kto przynosi na próby kawałki?

Grzegorz: Dużą część motywów przynoszę na próby ja, ale potem to buzuje w mamaselitowym kotle, każdy dodaje swój czynnik „x” i powstaje cały nasz pierdolnik.

Mikołaj: Grzesiek podpala, my dmuchamy w ogień, żeby się rozpaliło. Bywa tak, że się wkurwia, bo coś wychodzi inaczej niż sobie zaplanował, za to potem
okazuje się, że zaproponowanych wcześniej rozwiązań starcza na dwie piosenki.

Igor: Materiał na drugą płytę powstał w niecały rok. To oznacza, że będzie ona bardzo aktualna, jeśli chodzi o to, jak brzmimy. Poligonem doświadczalnym jest dla nas scena, to tu testujemy nowe patenty. Herbert wykręca chore
basy, eksperymentując z dwoma wzmacniaczami, Mikołaj gra na ultra-grubym hi-hacie, Grzesiek ściąga z całego świata graty, wywołujące erekcję u niejedne-go gitarzysty. Ktoś powie, że to smaczki, ale decydują o fakturze całości,
finalnym rezultacie.

Jak myślicie, uda wam się w końcu uwolnić od etykietki polskiego Rage Against The Machine?

Grzegorz: Ciężko przewidzieć. U niektórych zakorzeniło się to w głowach zbyt mocno, żeby przestali nas tym karmić. Pojawia się chyba dość nowych rzeczy, by skoncentrować się na walorach muzycznych, nie porównaniach.

Przejmowaliście się w ogóle tym gadaniem?

Grzegorz: Nie. Uwielbiam grać riffy.

Mikołaj: Ludzie znają trzy zespoły z takim składem jak nasz: Rage’ów wymieniłeś, zostaje jeszcze Red Hot Chili Peppers i Kazik Na Żywo. I te trzy nazwy padają w kółko. A mogłyby ich padać tysiące.

Igor: Zespół grający rockową muzę z rapującym wokalem łatwo wrzucić do tej szuflady. Już nie mogę się doczekać, jaka metka przyklei się do nas po drugiej płycie. Żeby było jasne – nie ułatwimy nikomu zadania. To bardzo eklektyczny materiał. Pomoże wam w tym producent Mothashipp. Ciekawy wybór, bo facet wywodzi się ze środowiska reggae’owego, a ostatnio robił na przykład płytę soulująco-rapującej Lilu.

Mikołaj: Olo wydaje się być otwartym zawodnikiem. Odpowiada za sporo
dobrych rzeczy, którym nie zawsze udawało się przebić, ale nam zależy naj-bardziej na wspomnianej otwartości. Przy okazji pracy nad singlem okazało
się, że do tego jest bardzo miłym człowiekiem, bez zamiarów zrobienia z nas Mariki-bis. Można mu zaufać.

Igor: Świetnie słyszy, co w dobie domorosłych, forsujących swoją wizję, wpychających estetyczną bułę bandowi producentów jest rzadkie. My mamy
na tyle silną identyfikację brzmieniową, że potrzebujemy jedynie kogoś, by wcielić ją w życie.
Poprzednio współpracowaliście z Marcinem Borsem, na polskim tle gwiazdą w swoim fachu.
Mikołaj: Prawda jest taka, że nie ma w Polsce gościa, o którym powiedzielibyśmy: „O, działał z tymi i z tymi, i tak właśnie chcemy brzmieć”. Rick Rubin jest taką osobą, tyle że nie ma go tutaj.

Ponoć Kanye West zwrócił się do Rubina parę minut przed godziną zero, nieco zdesperowany, żeby ten jakoś mu ten bałagan zwany„Yeezusem” jakoś poukładał. Jak rozumiem, nie tego przy drugiej płycie potrzebuje Mama Selita?

Igor: My też mamy nasz bałagan, ale nie szukamy producenta-sprzątaczki. Chaotyczność to nasz walor. Olo potrafi słuchać i zrozumieć, o co chodzi arty-
stom, z którymi pracuje. Jesteśmy dla niego wyzwaniem. Ma swoje studio, gdzie z całego świata zjeżdżają reggae’owe głowy, neo-soulowcy. Współpraca z nami to w dużej mierze obustronna ciekawość.

Pamiętam, że w tych najbardziej pionierskich czasach reggae było jednym ze słów używanych przez was do określenia gatunkowej przy-należności.

Igor: Taaaak. To nadal wychodzi przy niektórych zapowiedziach koncertów czy, co gorsza, relacjach z nich.

Mikołaj: Mieliśmy wtedy po dziewiętnaście lat.

I Bob Marley był w waszym życiu kimś bardzo ważnym, tak?

Mikołaj: Nasze wyobrażenie o świecie i muzyce, w tym reggae, było roz-czulająco naiwne. Myślę, że niewielu jest muzyków, którzy przeszli w zespole taką drogę, jak my. Rozwijamy się muzycznie i artystycznie.
Jak wiele waszego rozwoju i klimatu nadchodzącej drugiej płyty
można wywnioskować na podstawie pokazanego singla, „Godzilove”? Będzie bardzo gitarowo i z popowymi refrenami?

Igor: Album będzie mocny lirycznie i muzycznie. Nie mamy żadnych kompleksów,
nie musimy nikomu nic udowadniać. Utwory są rozbujane, ale już nie funkowo. Raczej tak… przerażająco. „Godzilove” jest reprezentatywny jeśli chodzi o emocje i klimat, ale na pewno zaskoczymy mocno naszych fanów.

Jednym zdaniem daliście gitarzyście poszaleć.

Grzegorz: Wcale nie miałem do powiedzenia więcej niż przy pierwszej pły-
cie, bo tworzenie harmonijnie nam wychodzi. Ale wszyscy mocno poszaleliśmy (śmiech).

Oceń artykuł. Autor się ucieszy

Lubisz nas? Obserwuj HIRO na Google News