Udany debiut i bardzo dobrze zdana próba drugiej książki. Marta Syrwid już w czasach „Zaplecza” została nazwana nadzieją polskiej literatury. Trzecią powieścią udowadnia, że ma stałe miejsce na rodzimym rynku.
„Koktajl z maku” to książka zbierająca czteroletnie doświadczenia pisarki zgromadzone podczas publikacji rubryki o takim tytule w magazynie „Lampa”. Jest to cykliczny przegląd kuriozów wydawniczych z dziedziny literatury pięknej – poezji i prozy – ukazujących się współcześnie w Polsce. Ten rodzaj twórczości w naszym kraju tradycje ma niezwykle chlubne. Przegląd „Książek najgorszych” w czasach II RP prowadził sam Antoni Słonimski, a w PRL-u zmarły niedawno Stanisław Barańczak. Swoje trzy grosze do pisania o pisaniu dorzucił kilka lat temu „Młodszym księgowym” także Jacek Dehnel.
Młoda autorka (rocznik 1986) w inteligentnie złośliwej formie komentuje „dokonania” zarówno debiutantów, jak i literatów z wieloletnim stażem. W książce nie znajdziemy wprawdzie bardzo znanych nazwisk. Jednak nawet nie kojarząc większości bohaterów, „Koktajl z maku” czyta się z zaciekawieniem, co rusz uśmiechając się pod nosem. Od razu wyczuwalna jest atmosfera pogaduszek przy winie – autorka odtwarza kąśliwość wygłaszanych na takim spotkaniu komentarzy. Oto próbka: „Na studiach (licencjat z polonistyki na Uniwersytecie Wrocławskim) artystka napisała sztukę »Czarny zamek«, z której nic nie wyszło, więc rozpisała ją na erotyki, z których też nic nie wyszło. Erotyki te ma teraz zamiar zamienić w powieść”. I choć nie do końca wiemy, kim jest Izabella Bill to – parafrazując konstrukcję Syrwid – chętnie dowiemy się, co jeszcze jej nie wyszło.
Barwny, ironiczny i pełen swady styl to zdecydowany atut książki. Pisząc o grafomanach, autorka nie daje cienia wątpliwości, że nie ma z nimi nic wspólnego. A jedyne, co łączy ją ze złą literaturą, to potrzeba tropienia jej wytworów.