Wyzwolona i stylowa diwa popowych lat 80. Przerywa muzyczne milczenie. Bo wierzy w potrzebę ładnych melodii. Wszystko, czego dziś chce Izabela Trojanowska? Być rodzynkiem. I jeszcze – żeby młodzież ją polubiła.
Wraca Pani do regularnego nagrywania po bardzo długiej przerwie.
To prawda, pełnej płyty nie było od dawna, choć nie potrafię żyć bez muzyki, więc zdarzało mi się przez te lata nagrywać pojedyncze piosenki, chociażby dla telewizji.
A skąd taka potrzeba pełnowymiarowego powrotu?
Przymierzam się do nagrania płyty trzeci rok. Ale ciągle to, co miałam na etapie demo,nie było tym, co chciałabym wydać dla ludzi czekających wiernie na moją muzykę, dla fanów. Wciąż mam działające fankluby. I to ci ludzie mnie dopingują i mobilizują. Zaczęłam też brać lekcje śpiewu. Chodzę do Saszy Koraliewa, z którym pracuję nad emisją dźwięku. Sasza głównie masuje struny głosowe. Dzięki tymlekcjom mogę się dziś cieszyć koncertami i czuć pewnie na scenie, bez strachu, że kiksnę, bo takiej opcji nie ma. Ze względu na płytę pracuję nad sobą jeszcze intensywniej, żeby mile słuchacza zaskoczyć.
Kto napisał nowe teksty?
Większość napisał Wojtek Byrski. Będzie też kilka z tekstami Andrzeja Mogielnickiego, które uzupełnią album. Teksty są dla mnie bardzo istotne, nie tylko ze względu na to, że jestem aktorką. Nie lubię zachwycać się wyłącznie brzmieniem swojego głosu na scenie.
Czyli reaktywacja złotego tandemu. Bo te piosenki z lat 80. z tekstami Mogielnickiego i w Pani wykonaniu to najlepszy okres krajowego popu – właśnie pod względem treści.
Andrzej jest nieprawdopodobny, potrafi napisać świetne teksty dla bardzo różnych wykonawców, na przykład dla Ireny Santor i Lady Pank. Fantastycznie się mobilizuje, potrafi napisać tekst w pół godziny. Tak na przykład powstały słowa do „Tyle samo prawd, ile kłamstw”. Przyjechałam do studia, wszystko było gotowe poza ta jedną piosenką, poszliśmy wszyscy spać, a wyspany Andrzej rano po prostu przyniósł rano gotowy tekst. Tekst nieprawdopodobnie mądry, z tysiącem słów.
I to wyzwolonych, odważnych słów. To, co Pani robiła w latach 80., to był przecież czysty feminizm.
I to się nie zmieniło. Jeżeli czymś zaskoczę przy tej płycie, to jakością. Wciąż jestem sobą. Izabela Trojanowska to ta sama Izabela Trojanowska. Może śpiewam trochę inaczej – bo sama się zmieniłam przez te lata, to jest naturalne. Ale trzymam się tych
samych pryncypiów.
Ale to hasło: „Izabela Trojanowska to wciąż Izabela Trojanowska” nie jest wcale takie proste w realizacji. Pani musi udowodnić, że jest wokalistką, a nie tylko
aktorką.
Oczywiście, że tak, mam takie ambicje. Chciałabym, żeby ta młodzież, która myśli, że jestem na przykład tylko aktorką z „Klanu”, polubiła mnie jako wokalistkę. A ci, którzy mnie znali z lat 80., żeby się nie rozczarowali, po prostu.
Nie tylko publiczność jest inna, ale zmieniła się też branża.
Tak. Kiedyś wystarczyło mieć talent. Ja pochodzę z Olsztyna, z dosyć muzykalnej rodziny, choć nie aż tak bardzo zamożnej, więc nie było mnie stać, żeby wynająć studio i nagrać jakąś płytę. Po prostu zaśpiewałam, spodobało się, publiczność nie chciała mnie puścić ze sceny i tak się wszystko zaczęło. Nawet ta szalona trema, którą czuję przed każdym koncertem, okazuje się nieuzasadniona. A dzisiaj – nie chcę szastać nazwiskami – są osoby, które mają dużo pieniędzy. Nagrywają jeden dźwięk i z tego dźwięku robi się im piosenkę. Transponują, dokładają jakieś elektroniczne historie i już, gotowe. Kiepura nie miałby dziś szans. Bo przecież zasłynął tym występem na Nowym Świecie, kiedy to stanął na samochodzie i zaśpiewał.
Dziś musiałby pójść do „Mam talent” i tam stanąć.
Pewnie tak. Zapytałam ostatnio jedną piosenkarkę przed koncertem, dlaczego się nie rozśpiewuje. Powiedziała: „E tam, mam świetny mikrofon”. Można fałszować, już są sposoby. Rządzi elektronika,czyli pieniądz. Kiedy zaczynałam, nie myślałam, żeby zrobić karierę. Na festiwalu w Zielonej Górze wystąpiłam dla babci, bo powiedziała, że chciałaby dożyć mojego występu w telewizji. No to wystąpiłam! Przeszłam eliminacje i dostałam główną nagrodę Kompozytorów Radzieckich z rąk samego Arno Babadżaniana. Tam mnie zauważono i zaproszono do Opola, gdzie wygrałam Debiuty. Tam z kolei zobaczył mnie Wajda i zaprosił na zdjęcia próbne do „Wesela” – partnerował mi w nich Daniel Olbrychski. Tak pięknie mówił wierszem, że postanowiłam zostać aktorką. Dwa lata później byłam już w szkole aktorskiej.
Szybko stała się Pani pierwszoligową gwiazdą. Jak to wtedy wyglądało?
Cudownie, ale też męcząco. Nie miałam pięciu minut dla siebie. Młodzież koczowała na klatce schodowej, śpiewała moje piosenki, co bardziej nerwowi kopali w moje drzwi, żebym im otworzyła. Ale z drugiej strony, cudownie szaleli też na koncertach.
A czy był wtedy ktoś, na kim się Pani wzorowała?
Bardzo ubolewałam, że tutaj była taka wieś. Miałam to szczęście, że nie odmówiono mi paszportu, więc jeździłam po świecie i widziałam, że można muzykę robić lepiej. Ale też nie znalazłam sobie takiej gwiazdy, którą chciałabym naśladować. Tak jak teraz wszyscy chcą być Madonną – ja kogoś takiego nie miałam. Miałam idola. Trochę innego, ale jego styl bardzo mi się podobał. Mówię o Bryanie Ferrym z Roxy Music…
Ferry nie miał szczęścia.
Jak to?
Brian Eno był zawsze ulubieńcem mediów.
Ale kto wygrał ostatecznie? Eno odszedł z Roxy Music, Ferry zwyciężył. Kiedyś poznałam Ferry’ego osobiście. Miał mi nawet napisać piosenkę.
I?
Agencja, która prowadziła wówczas interesy Ferry’ego, już nawet dogadała się z EMI. Wszystko pokrzyżował nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Wydarzyły się dwie rzeczy. Śmierć ojca Ferry’ego i strajk autobusów w Londynie. Wszystko zostało przełożone, po czym EMI i ta agencja nie doszli do porozumienia w innej sprawie. No i już nie było, o czym mówić, zresztą musiałam wrócić do Polski. To był jedyny ruch, jaki kiedykolwiek wykonałam, żeby poznać idola. Żeby spełnić marzenie.