O „50 twarzach Greya” dyskutowało się na długo przed premierą, a na parę dni przed walentynkami, stały się wręcz głównym tematem wszelkich filmowych dyskusji. Jedni oczekiwali niecierpliwie, inni szydzili bez opamiętania. Jaki jest najbardziej oczekiwany film sezonu?
Potrzebujesz MacBooka? Razem z ekspertami Lantre wybraliśmy maszynę dla ciebie 💻🍏👍
„50 twarzy Greya” to film słaby. Zwyczajnie. Nie dlatego, że „nie wypada” się nim zachwycać, czy też nie jest w dobrym guście na niego iść, ani nawet przyznać się, że się go zobaczyło. Jest słaby z paru konkretnych powodów.
Po pierwsze jest nudny. Nie dlatego, że nie ma w nim hardcorowych scen seksu. Jeśli ktoś ich oczekiwał po filmie, który według amerykańskiego systemu ocen nadaje się dla odbiorców w każdym wieku, sam sobie zafundował rozczarowanie. Film jest nudny, przede wszystkim dlatego, że fabuła kończy się mniej więcej w 1/3 jego trwania. Następnie bohaterowie jedynie przemieszczają się z miejsca na miejsce, a Christian Grey wysyła Anastasii Steel wiele mejli, czy podpisze z nim umowę, żeby mógł w końcu stać się jej panem i dowolnie karać w sypialni (a właściwie Czerwonej Komnacie). Trudno zrobić coś więcej z książki, która opiera się właśnie na wymianie mejlowej i kilku scenach seksu…
Jamie Dornan zamiast być panem Greyem, skrywającym w swoim spojrzeniu mroczne tajemnice, oferował wyłącznie pocieszną pustkę. Wykreował postać tak przezroczystą, że wręcz nie ma co więcej w tej kwestii dodać.
Również zdjęcia nie zachwycają aż tak, jak spodziewać by się można było po trailerze. Ładne, ale bez rewelacji, a w filmie bez fabuły warto byłoby zrobić z nich majstersztyk. Natomiast zamiast oszałamiających przestrzeni, dostajemy raczej ładne wnętrza, których potencjał nie został w pełni wykorzystany.
Nie jest to jednak najgorszy film świata. Na swoich barkach dźwigała go Dakota Johnson, która bardzo dobrze odegrała rolę zagubionej i naiwnej Anastasii Steel. I bynajmniej nie jest to przytyk, a słowa uznania. Zwłaszcza, że 80% jej roli opierało się na mimice, mówiła bowiem niewiele (zresztą żadna z postaci nie miała wiele do powiedzenia…). Tym, co uwodzi w filmie najmocniej jest niewątpliwie soundtrack, sprawiając, że katujemy potem „Haunted” Beyonce, nawet jeśli nie jesteśmy jej największymi fanami.
Chociaż wielu z niesmakiem komentuje sceny seksu, pierwsze dwie (utrata dziewictwa panny Steel oraz odwiedziny Christiana z kostką lodu w zębach) były skonstruowane dość ciekawie, biorąc pod uwagę wszelkie ograniczenia cenzury. Ba, mignął nawet fragment penisa (sic!). Jednak przy kolejnych scenach schemat montażowy zaczyna nużyć. Plusa dostaje za to raczej niespotykane w amerykańskich filmach owłosienie łonowe Anastasii Steel.
Jakość filmów typu „50 twarzy Greya” nie ma jednak tak naprawdę znaczenia? Producenci osiągnęli już swoje, aktualnie taplają się prawdopodobnie w basenie pieniędzy. Erotyczna matematyka „50 twarzy Greya” jest prosta: 85 milionów dolarów zysku w USA, a poza Stanami 158 milionów podczas pierwszego weekendu, przy koszcie produkcji 40 milionów. Również Polska była krajem, w którym film bił rekordy – w walentynowy weekend poszło nas na niego prawie 835 tysięcy, co stanowi dotychczasowy rekord.
zdjęcia | filmweb
tekst | Magdalena Sobolska