Jedna twarz Greya

O „50 twarzach Greya” dyskutowało się na długo przed premierą, a na parę dni przed walentynkami, stały się wręcz głównym tematem wszelkich filmowych dyskusji. Jedni oczekiwali niecierpliwie, inni szydzili bez opamiętania. Jaki jest najbardziej oczekiwany film sezonu?

 

G1 (1)

Oferta pracy w HIRO

Szukamy autorów / twórców kontentu. Tematy: film, streetwear, kultura, newsy. Chcesz współtworzyć życie kulturalne twojego miasta? Dołącz do ekipy HIRO! Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się więcej


„50 twarzy Greya” to film słaby. Zwyczajnie. Nie dlatego, że „nie wypada” się nim zachwycać, czy też nie jest w dobrym guście na niego iść, ani nawet przyznać się, że się go zobaczyło. Jest słaby z paru konkretnych powodów.

Po pierwsze jest nudny. Nie dlatego, że nie ma w nim hardcorowych scen seksu. Jeśli ktoś ich oczekiwał po filmie, który według amerykańskiego systemu ocen nadaje się dla odbiorców w każdym wieku, sam sobie zafundował rozczarowanie. Film jest nudny, przede wszystkim dlatego, że fabuła kończy się mniej więcej w 1/3 jego trwania. Następnie bohaterowie jedynie przemieszczają się z miejsca na miejsce, a Christian Grey wysyła Anastasii Steel wiele mejli, czy podpisze z nim umowę, żeby mógł w końcu stać się jej panem i dowolnie karać w sypialni (a właściwie Czerwonej Komnacie). Trudno zrobić coś więcej z książki, która opiera się właśnie na wymianie mejlowej i kilku scenach seksu…
Jamie Dornan zamiast być panem Greyem, skrywającym w swoim spojrzeniu mroczne tajemnice, oferował wyłącznie pocieszną pustkę. Wykreował postać tak przezroczystą, że wręcz nie ma co więcej w tej kwestii dodać.

Również zdjęcia nie zachwycają aż tak, jak spodziewać by się można było po trailerze. Ładne, ale bez rewelacji, a w filmie bez fabuły warto byłoby zrobić z nich majstersztyk. Natomiast zamiast oszałamiających przestrzeni, dostajemy raczej ładne wnętrza, których potencjał nie został w pełni wykorzystany.

Nie jest to jednak najgorszy film świata. Na swoich barkach dźwigała go Dakota Johnson, która bardzo dobrze odegrała rolę zagubionej i naiwnej Anastasii Steel. I bynajmniej nie jest to przytyk, a słowa uznania. Zwłaszcza, że 80% jej roli opierało się na mimice, mówiła bowiem niewiele (zresztą żadna z postaci nie miała wiele do powiedzenia…). Tym, co uwodzi w filmie najmocniej jest niewątpliwie soundtrack, sprawiając, że katujemy potem „Haunted” Beyonce, nawet jeśli nie jesteśmy jej największymi fanami.
Chociaż wielu z niesmakiem komentuje sceny seksu, pierwsze dwie (utrata dziewictwa panny Steel oraz odwiedziny Christiana z kostką lodu w zębach) były skonstruowane dość ciekawie, biorąc pod uwagę wszelkie ograniczenia cenzury. Ba, mignął nawet fragment penisa (sic!). Jednak przy kolejnych scenach schemat montażowy zaczyna nużyć. Plusa dostaje za to raczej niespotykane w amerykańskich filmach owłosienie łonowe Anastasii Steel.

Jakość filmów typu „50 twarzy Greya” nie ma jednak tak naprawdę znaczenia? Producenci osiągnęli już swoje, aktualnie taplają się prawdopodobnie w basenie pieniędzy. Erotyczna matematyka „50 twarzy Greya” jest prosta: 85 milionów dolarów zysku w USA, a poza Stanami 158 milionów podczas pierwszego weekendu, przy koszcie produkcji 40 milionów. Również Polska była krajem, w którym film bił rekordy – w walentynowy weekend poszło nas na niego prawie 835 tysięcy, co stanowi dotychczasowy rekord.

 

zdjęcia | filmweb

tekst | Magdalena Sobolska

Rate this post

Lubisz nas? Obserwuj HIRO na Google News