Były to czasy, gdy w ramówkach telewizyjnych szał zaczęły robić programy z gatunku talent szoł. Okazało się, że mamy w Polsce mnóstwo zdolnych ludzi, którzy nie tylko potrafią tańczyć, śpiewać, recytować, żonglować czy malować, ale mają także masę znacznie bardziej zaskakujących umiejętności, na przykład potrafią językiem dotknąć łokcia, ujeżdżać świnie miniaturki niczym zaprzęg, grać na rurze wydechowej Bolero Ravela albo wciągać kurz nosem lepiej niż odkurzacz.
A to wcale nie wszystko. Jeden Polak potrafi na przykład wejść cały do środka dmuchanego balona. Inny da radę zjeść na raz dwulitrowy słoik smalcu i zagryźć słoikiem ogórków. Generalnie Polacy to bardzo utalentowany naród i jestem dumny, że mam szczęście być tego narodu członkiem. A może nawet czymś więcej niż członkiem. Wasz Bóg (którego nie ma, w tamtym momencie byłem o tym przekonany) równie hojnie obdarzył mnie talentami, co szpetną twarzą i zwalistą sylwetką. Długo zastanawiałem się, co mógłbym zaprezentować publiczności telewizyjnej. Czy żart, który zrobiłem rodzicom jako dziecko, gdy udawałem martwego? Na rodzicach, owszem, wywarło to spore wrażenie, ale bałem się, że nie jest to trik wystarczająco medialny. Kamery lubią ruch. Lubią błysk i żeby coś się działo. Udawanie martwego mogłoby mi nie zjednać telewidzów. Za dużo aktorów robi to na co dzień. Wcale nie umierają, więc telewidzowie już dawno przejrzeli ten trik i wiedzą, że jak aktor leży, to wcale nie znaczy, że należy biec go ratować. Wiedza ta stała się tak powszechna, że znalazła odzwierciedlenie w codziennym życiu. Gdy ktoś widzi na ulicy osobę, która wygląda na nieżywą, na wszelki wypadek stara się jej nie pomóc, żeby nie wylądować w ukrytej kamerze. Jakby obciachem było, gdyby publiczność zobaczyła, że się komuś pomaga. Nie był to zatem wystarczająco innowacyjny pomysł.