O znaczeniu Nashville dla nowej płyty, magii w życiu i na scenie, wreszcie o związku muzyki z gotowaniem rozmawiamy z Jamie Lidellem, gwiazdą tegorocznej edycji festiwalu Tauron Nowa Muzyka.
Zacznę może nietypowo, ale powiedz, czy granie na żywo materiału z najnowszej płyty różni się od występów ze starszymi kompozycjami?
Zdecydowanie. Jest inaczej, bo na płycie „Jamie Lidell” poszedłem mocniej w stronę elektroniki. Więcej jest tu skakania między różnymi automatami, samplerami, niż przestrzeni dla muzyków grających na typowych instrumentach. Wciąż mam w pamięci twoją ostatnią wizytę w Polsce. Nie sposób zapomnieć głosu, piosenek, ale też ekipy, która towarzyszyła ci na scenie. Twoi muzycy wyglądali jak kosmiczni piraci. Chcesz mi powiedzieć, że teraz nie zabierasz ich w rejsy? Teraz stawiam na trio. Na scenie jestem więc w towarzystwie klawiszowca i perkusisty. Trzy to liczba magiczna. I o tym właśnie myślałem, że czemu by nie rozsiać trochę tej magii, występując na żywo. Najlepsze jest to, że w tym układzie nadal możemy grać także i starsze utwory, zadbaliśmy o to, by wszystko brzmiało jeszcze inaczej. A faktycznie, moja ekipa to właśnie tacy trochę bardziej odjechani piraci (śmiech).
A ty jesteś typem wygłodniałego wilka morskiego na falach dźwięków, kogoś, kto wciąż szuka przygody i chce odnajdywać nowe muzyczne lądy?
Tak! Zawsze chciałem pielęgnować w sobie tę ekscytację z robienia muzyki. Dla mnie najważniejsza jest różnorodność. Gdybym miał porównać muzykę do jedzenia, nigdy nie chciałbym dopuścić do sytuacji, w której jem to samo danie każdego dnia, aż do usranej śmierci (śmiech)! Ja nie zamierzam grać tej samej muzyki każdego dnia. Zamierzam więc szaleć w mojej muzycznej kuchni, tak jakbym za każdym razem miał przygotowywać dania na wystawny bankiet.
Z drugiej strony jest chyba cienka granica między ekscytacją a zaburzeniami uwagi, nie masz chyba czegoś w rodzaju muzycznej nadaktywności, nieustannej potrzeby dodawania, zmieniania, przekształcania nowych kompozycji?
Nie, nie zauważam tego syndromu u siebie. Kiedy przyjrzeć się całemu mojemu dorobkowi muzycznemu, chyba łatwiej dostrzec powtarzalność. Lubię wracać do pewnych motywów. Lubię elektronikę, wreszcie kontrakt podpisałem z takim, a nie innym wydawcą; Warp przecież nie wziął się w moim życiu znikąd. Grałem ponad dekadę solo, śpiewałem do elektroniki. Zawsze chciałem robić elektroniczny soul – staram się być w tym konsekwentny, choć mam świadomość, że najwięcej osób kojarzyć mnie może dzięki płytom takim jak „Multiply”. Dla mnie głos jest łącznikiem, jest jak główna oś wydarzeń, lubię się zatracać w śpiewaniu, ale wolę przede wszystkim zmieniać wszystko, co dzieje się wokół niego. Ale staram się też nie przesadzać, nie zderzać polirytmii, afrobeatu i pieśni gregoriańskich.
A niektórzy i tak będą narzekać, bo mówi się, że na twojej nowej płycie panuje przesyt pomysłów. Zamierzasz się bronić przed takimi ocenami?
To ciekawa sytuacja, bo ja sam chciałem stworzyć przede wszystkim bardzo skondensowane piosenki. Dużo przyjemności dawało mi nagrywanie utworów z wyrazistymi refrenami, przejściami, złożonym brzmieniem. Pracowałem nad tym, żeby każdy moment kompozycji się wyróżniał. Nie czuję przesytu.
Co w takim razie było największym wyzwaniem?
Nagranie wszystkiego w domu. Miałem spore ambicje związane z tą płytą, a kiedy nagrywa się w domu, okazuje się, że najłatwiej jest wszystko zepsuć „sypialnianym dźwiękiem”, czyli słuchasz potem nagrania i jednak słyszysz, że to było robione w pokoju, wiesz to. A ja chciałem, żeby to brzmiało jak drogie studio (śmiech). Niesamowite jest to, że udowodniłem sobie, że mogę to zrobić sam. Że nagram swoją płytę i ostatecznie zadbam o to, by brzmiała jak należy!
W takim razie pewnie miejsce, w którym żyjesz, ma przełożenie na twoją muzykę?
Tak. Teraz mieszkam w Nashville i wiem, że to miejsce miało ogromny wpływ na to, jaka jest moja ostatnia płyta. Najbardziej zaś inspirowała mnie otwarta przestrzeń. Wcześniej mieszkaliśmy w Nowym Jorku i to było totalne zaprzeczenie tej przestrzeni. Żyliśmy jak w małej, ciasnej szufladce bardzo stylowego kredensu. Teraz mam z żoną piękny dom, wychodzę sobie do ogrodu i widzę przed sobą olbrzymie pola. Mam też takie poczucie spełnienia, że tu jest studio, tu jest mój port, że wreszcie po dwudziestu latach grania na scenie wiem, że mam ochotę wracać do domu.
Łatwo odnaleźć nagrania, na których piętno odcisnęły twoje berlińskie doświadczenia, a już z Paryżem jest trudniej, okazał się być mniej inspirujący?
Czasami to po prostu nie jest tak wyraźne w estetyce grania. W Berlinie wszystko toczyło się powoli, był relaks, śniadanie jedzone o 11:00. Z takiego świata trafiłem prosto do Nowego Jorku, gdzie trwa nieustanna gonitwa, wszystko musi być teraz, teraz, teraz! W mentalności nowojorczyków już zakodowane jest, że trzeba działać szybko, nagranie musi być gotowe już, w tej sekundzie. Kontrast był potężny. Nashville za to jest bardzo naturalne, wiodę tu bardzo zdrowy żywot, jem tylko naturalne produkty, biegam. Tu czuję, że mam przestrzeń do myślenia.
Środowisko, w jakim dorastałeś, też miało duży wpływ na to, kim jesteś?
Jasne. Moja mama jest muzykiem, wciąż śpiewa w chórze. I to ona miała chyba największy wpływ na to, że zostałem twórcą. Po prostu muzyka była w moim życiu czymś zupełnie normalnym, ot, kolejnym elementem codzienności. Mama zawsze śpiewała albo dośpiewywała coś do tego, co grali w radiu. Ja zawsze mogłem robić hałas, grać na różnych przedmiotach i to nigdy jej nie denerwowało, ona się wtedy nawet cieszyła. Zachęcała mnie, by coś robić. A ja myślałem, że to właśnie jest to, co lubią dorośli, że lubią jak gram, podoba im się, kiedy śpiewam, więc ćwiczyłem, szukałem różnych sposobów na to, by zawsze czymś zaskoczyć. To niesamowite, że rodzice mają taką moc sprawczą!
Faktycznie, ale słuchaj, twoja nowa płyta nosi tytuł, jaki zazwyczaj jest udziałem debiutów, względnie drugich krążków. Dlaczego?
E tam, ktoś spisał jakieś zasady odnośnie do tego (śmiech)? Muzyka powinna być wolna! Beż żadnych „powinieneś to” czy „musisz zrobić tamto”. Nazwałem nową płytę „Jamie Lidell”, bo mogłem. No bo dlaczego nie? Chrzanić to. Poza tym wielu ludzi wciąż nie wie, kim ja właściwie jestem.
Niesamowite, że każdy kolejny krążek jest w stanie przysporzyć ci nowych słuchaczy…
Tak, to prawda. Też bardzo to lubię.
A jaki był najbardziej magiczny moment w twojej karierze?
Kiedy spotkałem osobiście Quincy’ego Jonesa podczas Montreal Jazz Festivalu. Po raz pierwszy spotkaliśmy się w takim zwariowanym momencie, było całe mnóstwo ludzi. Quincy był w świetnym nastroju, widać, że już troszeczkę wypił, ale to po prostu sprawiło, że stał się otwarty. Mówił głośno, trochę żartował, ale przede wszystkim mogliśmy ze sobą pogadać jak starzy znajomi, choć dopiero co się poznaliśmy. Kiedy byłem dzieciakiem, nie marzyłem nawet o tym, że spotkam osobiście kogoś takiego jak Quincy, a co dopiero, że będę z nim na jednej imprezie, że będziemy grać na tym samym festiwalu i że ja też będę tam jakąś gwiazdą, że moje nazwisko pojawi się także obok Eltona Johna, Björk. Życie jest po prostu magiczne.
W takim razie jestem ciekawa, czy ktoś taki jak ty wie jeszcze cokolwiek o tym, jak wygląda normalne życie. Wiesz, że wstaje się rano, sprząta, gotuje, jeździ do sklepu po zakupy… Masz na to czas?
Mam czas na gotowanie. Kocham pichcić, to moja największa pasja. Zanim jednak wejdę do kuchni, zawsze idę sam na zakupy, mogę długo dobierać właściwe produkty, szukać idealnych warzyw, ziół, nowych produktów. Ale wiesz co ci powiem? Muzyka i gotowanie mają bardzo dużo wspólnego, pewnie dlatego tak mnie to kręci.
W kuchni też dużo eksperymentujesz?
Pewnie! To jedna z tych czynności, którym bardzo lubię poświęcać swój czas i energię, po cholerę więc mam zajmować się robieniem czegoś ściśle według cudzego planu?! Największą przyjemnością jest kombinowanie, łączenie nietypowych składników, a potem patrzenie, jak bardzo to wszystko smakuje moim gościom. Rany, jak ja kocham gotować dla innych ludzi!
No to w takim razie trzymam kciuki za to, żebyś upichcił i dla nas coś wspaniałego, oczywiście muzycznie, podczas występu na Tauronie.
Dobra! Umowa stoi. Zapraszam wszystkich na moją kolację z dźwiękiem.