Dlaczego wyśmiewanie celebrytów przestało go bawić, kiedy zaczął uciekać od show-biznesu, czy da się być równocześnie dobrym pisarzem i felietonistą i kogo nie ma w „Ślepnąc od świateł”. Z Jakubem Żulczykiem, ciągle jeszcze pisarzem młodego pokolenia, rozmawiamy o pisaniu, Warszawie i nieprzekraczalnych granicach.
Pisali w prasie, że będziesz rządził krajem przed trzydziestką. I co?
Potrzebujesz MacBooka? Razem z ekspertami Lantre wybraliśmy maszynę dla ciebie 💻🍏👍
Sam widzisz. I gówno.
Nie masz chyba jednak powodów do narzekań.
No nie. Udało mi się doprowadzić moje życie do takiego punktu, że robię to, co lubię. A może inaczej – lubię pisać, gdy tego nie robię. Mogę się z tego utrzymać i jestem, przynajmniej zdaniem niektórych, całkiem w tym niezły.
Felietony też pisałeś niezłe, a już tego nie robisz.
Piszę do Kawiarni Literackiej w Polityce i mam też taki jeden felieton za dobrą kasę, o którym nikt nie wie, bo to idzie do magazynu wewnętrznego w pewnej firmie. Nie muszę już co tydzień rypać niczego, jak kiedyś w Onecie czy we Wprost. I jak na ten moment to dobrze, bo to trochę przeszkadza w pisaniu książki, można się pozbawić najlepszych pomysłów. Dobrym felietonistą jest się na pełen etat, bo wymaga to od człowieka rzutkości, dowcipu, błyskotliwości. Jak masz ze cztery takie kawałki do machnięcia w miesiącu – a wydaje się, że to niby nic, że felieton pisze się szybko – istnieje pewne ryzyko wystrzelania się ze swojej najlepszej amunicji. I kiedy przychodzi do rzeczy większych, o cięższym kalibrze, okazuje się, że nie masz już, czym strzelać. Zresztą to szlachetna sztuka. Ludzie o tym zapominają, ta forma się dzisiaj spauperyzowała. Wystarczy być znanym, żeby dostać zlecenie, w pewnym momencie nawet Doda pisała felietony.
Ale z celebrytów też jakby rzadziej sobie dworujesz.
Przestałem, bo to zajęcie mało konstruktywne. Nie płakałem jakoś specjalnie, kiedy z Wprostu, gdzie miałem ten swój dział o celebrytach, zwolnił mnie dzisiejszy naczelny, który wtedy objął magazyn. Cieszę się, że nie mam z tym tygodnikiem nic wspólnego, szczególnie patrząc na to, co teraz się tam wyprawia. Poza tym łatwo jest strzelać do Gosi Andrzejewicz czy Tomasza Adamka, to żaden wyczyn. Wejść w polemikę z, dajmy na to, Tomaszem Piątkiem, kimś, z kim wchodzisz na poziom starcia intelektualnego – to jest wyczyn. Celebryci i tak mają przesrane. To biedni ludzie, którzy są ujmująco, aż do przesady, mili, bo tak się boją, że na drugi dzień ich ktoś gdzieś obsmaruje, że robią wszystko, abyś ty, nawet jeśli jesteś ich przypadkowym interlokutorem, nie pomyślał, ani nie powiedział o nich niczego złego. Czułem się, pisząc ten swój dział dla Wprostu, jakbym wszedł na oddział dla chorych dzieci i wytykał je palcem. Nie zrozum mnie źle, nie wstydzę się, ani nic, ale nie miałem już ochoty robić tego dalej.
Konsekwentnie unikasz show-biznesu, a przecież jesteś facetem, który, prócz pisania książek, miał swoje programy w telewizji, w radiu…
E tam, te programy moje… Byłem w Redakcji kultury, która leciała z trzeciej na czwartą rano we wtorek w paśmie kodowanym telewizyjnej Dwójki. Żaden show-biznes. Prowadziłem też z Wojtkiem Sokołem program o raperach, ale kazano nam go też produkować, a nie mieliśmy o tym pojęcia, dlatego wyglądał on okropnie, choć merytorycznie był chyba całkiem okej. Ale ja nie czuję się na siłach by być dziennikarzem hiphopowym. Za to program radiowy był super, chętnie bym to powtórzył, bo puszczaliśmy muzykę taką, jaką chcieliśmy. Kiedyś odpaliliśmy same kawałki dla dzieci, innym razem gadaliśmy całą audycję wymyślonym rosyjskim. Aż nas Lizut wywalił z roboty. Nikt do nas nie przyszedł, żebyśmy ten nasz niesamowity show poprowadzili ponownie, gdzieś indziej.
Od takiego prawdziwego show-biznesu zacząłem uciekać, kiedy któregoś dnia dostałem telefon i zapytali mnie, czy chcę być jurorem w jakimś talent show, Bitwie na głosy albo czymś takim. I wtedy się przestraszyłem. Facet pyta, czy bym chciał, i tak dalej, a ja od razu, że nie. Ten z tekstem, że co ja taki wyrywny, że jeszcze o pieniążkach nie porozmawialiśmy. A ja na to, że no właśnie. Bałem się, że jak usłyszę kwotę, to się zgodzę, a byłem wtedy nieco w tyle z kasą. Zapaliła mi się czerwona lampka, powiedziałem sobie: „Chłopie, chyba trochę złą drogę obrałeś. Książkę wydałeś w wydawnictwie, w którym wydaje Dorota Masłowska, a tu nagle dupek ze Stokrotka media czy innego badziewia dzwoni do ciebie, nie wiadomo skąd ma twój numer, i chce, żebyś był jurorem w programie, w którym Mezo występuje w srebrnych rajstopach”. Tak być nie mogło.
No dobra. A kiedy poczułeś, że możesz napisać książkę o Warszawie?
Dokładnie wtedy, kiedy zacząłem pisać Ślepnąc od świateł, z półtora roku temu. Był jednak taki konkretny moment, jakoś po trzech latach mieszkania w Warszawie. Moje życie bywało wtedy momentami intensywne na różnych płaszczyznach. Zasiadłem do pisania i byłem pewien, że moja powieść będzie miała warszawski setting. I pół takiej książki poszło do kosza, potem poszło do kubła pół innej. Nie potrafiłem określić, na czym polegał problem, czegoś tam brakowało, ale nie wiedziałem do końca czego. Dotarło do mnie, że brakuje bohatera. Od początku chodził za mną pomysł na takie „atrocity exhibition”, wystawę okropieństw, ale potrzebowałem odpowiedniego przewodnika, który mógłby czytelnikowi otworzyć drzwi, powiedzieć: „Zapraszam Państwa”, a potem pokazać to i owo. Objawiło mi się któregoś ranka, że tym bohaterem powinien być handlarz kokainą. I to był ten pomysł, struktura książki zaczęła się szybko ustalać.
Czy warszawiacy reagują na twoją powieść bardziej żywiołowo niż czytelnicy spoza stolicy?
Może faktycznie ludzie z Warszawy chętniej wchodzą w dyskusję, bo jednak powieść dotyczy miasta, w którym żyją i mieszkają. Ale nie zdarzyło się na przykład, żebym wdał się z kimś w jakąś bójkę słowną. Zresztą Ślepnąc od świateł przedstawia świat na poły realistyczny, którego sam doświadczyłem, a na poły baśniowy. I recepcja tej książki jest bardzo różna, lecz, jak zauważyłem, jeśli ktoś mówi albo pisze, że on nie wierzy w taką Warszawę, że on tu mieszka od urodzenia albo od iluś tam lat i nie widział niczego takiego, to zaraz dziwnym trafem dodaje, że chodzi spać o 23 i ma małe dziecko. Szanuję każdą opinię, ale nie wszystkie traktuję poważnie.
Podobieństwo postaci z twojej książki do osób żyjących, co podkreślasz, jest przypadkowe, ale musiałeś przynajmniej podejrzewać, że czytelnicy będą doszukiwali się jakichś analogii.
Ukazał się nawet w tygodniku W sieci artykuł, w którym dziennikarka, pisząca rzekomo wstrząsający materiał o ćpaniu, powołuje się na moją książkę i jest w tym tekście moja wypowiedź, bo uznałem, że jeśli ja tej kobiecie niczego nie napiszę, to ona napisze to, co chce. A tak przynajmniej ukaże się to, co faktycznie sam powiedziałem. Zastrzegłem, że bohaterowie tej książki nie mają odpowiedników personalnych w rzeczywistości i to prawda. Bo ja tych ludzi, których się w kontekście Ślepnąc od świateł przywołuje, nie znam, czyli nie mógłbym o nich napisać, nie mam zielonego pojęcia, co oni robią po pracy. Potrzebowałem figur, rozrysowałem sobie pewną mapę postaci i realizowałem swój plan. Kierowałem się dobrem opowieści. Nie jest to, jak choćby Życie towarzyskie i uczuciowe Tyrmanda, do którego, broń Boże, nie chcę się porównywać, portret pewnego pokolenia, w tamtym przypadku uwikłanego w PRL, powieść z kluczem. Chciałbym, żeby czytelnicy traktowali moje postacie jak karty Tarota. Nie będę ukrywał, że ten celebryta z książki faktycznie przypomina Wojewódzkiego, ale to nie jest Wojewódzki, bo ja nie znam tego człowieka, gadałem z nim osobiście raz, pięć minut, i było to dziesięć lat temu. Ale tak to już bywa, kiedy settingiem twojej powieści nie jest Narnia czy pustynne królestwo Azeroth, tylko miasto, w którym żyjesz.
Czytałem recenzję Ślepnąc od świateł, której autor w nieco zawoalowany sposób zarzuca ci, że nie podpowiadasz bohaterom – i, co za tym idzie, czytelnikom – jak wyjść z sytuacji, w którą się uwikłali.
Bo od mówienia „jak żyć” są rodzice. Albo osoby, które każdy z nas poznaje i nadaje im rolę przewodnika. A ja uważam, że taką rolę powinny przyjmować osoby rzeczywiste, które faktycznie są w naszym życiu obecne, a nie pisarze, filmowcy, artyści czy filozofowie. Każdy człowiek jest przypadkiem osobnym. Nie chcę dawać ludziom uniwersalnych recept ani brać odpowiedzialności za kogoś. Cieszę się, że ktoś w tym, co ja piszę, odnajduje się na poziomie emocjonalnym, że czyta i czuje, że moje książki są trochę o nim. Bo to znaczy, że się skomunikowaliśmy, że jest między nami jakaś forma rozmowy. I tyle. Nie jestem od dawania rad. Piekło jest wybrukowane nie tylko dobrymi chęciami, ale i dobrymi radami. Ludzie, którzy obwieszczają je na masową skalę, mają się za guru, potrafią być niebezpieczni. Sam osobiście zawsze trzymałem się od nich z daleka.
Odnoszę wrażenie, że funkcjonujesz w świadomości czytelnika dwojako – Jakub Żulczyk autor “Instytutu” i “Zmorojewa” oraz Jakub Żulczyk, autor “Radia Armageddon” i “Zrób mi jakąś krzywdę”.
Jeszcze może i tak jest, ale, dzięki Bogu, trochę się ostatnimi czasy sytuacja poprawiła, bo Ślepnąc od świateł zebrało trochę do kupy to, co robiłem do tej pory. Udało mi się skumulować tropy z poprzednich książek w całość, to jest powieść, która mówi dobitnie, że taki jest mój pomysł na pisanie, na prozę, że właśnie to kryje się pod nazwiskiem Żulczyk. Na spotkaniach ludzie potrafią przynieść mi do podpisu wszystkie książki, jakie dotąd napisałem. To się jakoś scaliło, uporządkowało. Bardzo się z tego cieszę.
rozmawiał | Bartosz Czartoryski
zdjęcia | Zuza Krajewska