Jakie mroczne tajemnice może skrywać sanatorium? Przedpremierowy fragment „Zdroju” Basi Klickiej

Czarno-białe zdjęcie kobiety ubranej w biały fartuch

Zdrój to powieściowy debiut poetki Barbary Klickiej, którą możecie znać z docenionych przez krytyków tomów poezji same same lub Nice. Premiera książki zapowiedziana jest na 30 stycznia 2018.

Zdrój opowiada o młodej kobiecie, która znajduje się na turnusie uzdrowiskowym w Ciechocinku. Sanatorium okazuje się miejscem pełnym pułapek, rytuałów i sekretów, a bohaterka mimo wielu wysiłków nie potrafi zrozumieć reguł rządzących zdrojowym światem. Wszystko w tej opowieści rozgrywa się na pograniczu zdrowia i choroby, a także codzienności szpitala i jego mrocznych zakamarków.

Specjalne dla Was, mamy przedpremierowy fragment tej powieści!

Oferta pracy w HIRO

Szukamy autorów / twórców kontentu. Tematy: film, streetwear, kultura, newsy. Chcesz współtworzyć życie kulturalne twojego miasta? Dołącz do ekipy HIRO! Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się więcej


***

Bardzo przepraszam – mówię – czy mogłybyśmy uchylić okno?

– Daj spokój. – Zosia patrzy nade mną, prosto w oczy Ryszarda Rynkowskiego. – Jesień jest.

– Zimno przecież. – Bogusia mówi trochę bardziej w moją stronę. Jest zdziwiona, jakbym zażądała co najmniej, żeby któraś z nich uderzyła kapciem o podłogę i w ten sposób wydobyła z linoleum bijące źródełko.

Myślę: czas opuścić ten lokal, zrobić to tak, żeby to było znaczące, żeby im w pięty poszło, żeby wiedziały, jak bardzo jestem przeciwna kiszeniu się w pomieszczeniach bez tlenu, jak bezbrzeżnie gardzę osobami o innych niż ja preferencjach oddechowych. Żeby po moim wyjściu pomyślały, każda pod swoją ścianą, jak bardzo żałują, że nie wpuściły tu haustu październiczka, żeby każda z nich usłyszała myśl tej drugiej, zawstydzoną i pełną lęku przed stratą.

– To ja pójdę sobie na korytarz – mówię. I rzeczywiście: wstaję, idę.

Jest już po ciszy nocnej, która – mówiła o tym blondyna z recepcji – jest trochę umowna, bo przecież wszyscy jesteśmy dorośli, co nie? Przy suficie lekko pulsuje przejrzystobiałe światło jarzeniówek. Może to zresztą wcale nie są jarzeniówki, myślę, i idzie raczej o to, że tylko jarzeniówki przychodzą mi do głowy na skraju długiego i ciemnego korytarza. Na jego dnie, pod moimi kapciami i dalej, pełznie bezradny, przycięty po bokach dywan. Mieszkają w nim, na pewno, na pewno, prehistoryczne zwierzęta. Czy to praktyczne, żeby w zakładzie dla trochę jednak chorych każdą podłogę przykrywać tkaniną? Myślę o podwiniętych rogach, o wydzielinach przez lata wiążących się z kępami włókien, o kulach i kółkach wózków. Nad lewym biodrem czuję metalowe zimno klamki, zza drzwi dobiega mnie głos Zosi, nie słowa, raczej śpiewna kadencja zdania. Co teraz?, myślę.

W lewo. Za kilkorgiem drzwi korytarz pęcznieje i wybrzusza się. Na nieprzyciętym w tym miejscu dywanie stoi kilka foteli i stolików. Można by powiedzieć, że kawowych, gdyby nie to, że kawę pija się tu tajnie, po pokojach. Przy jednym z nich – czwórka w piżamach. Znam ze stołówki. Dwie panie, dwóch panów – pary mieszane. Jeden z mężczyzn nie ma lewej ręki, jedna z kobiet ma dołek w głowie. Wielkości piłeczki golfowej, myślę, ale co ja tam wiem, nigdy nie byłam nawet w pobliżu pola golfowego. W zupełnej ciszy – grają. Na mój widok jedna z kobiet syknięciem daje znać, że nie życzy sobie żadnych zakłóceń. Jej oczy mówią w imieniu grupy. Jak wściekli wędkarze, myślę, ale wykonuję bezszelestny zwrot i skręcam.

Schodami w dół, w stronę drugiego, męskiego piętra. Sterczą mi sutki. Jak dwa pokrętła radia starego typu. Jestem różdżkarką dla ubogich na tym ciemnym podeście, myślę, odpowiednio wyposażoną poszukiwaczką źródełka. Mimo gimnastyk, podwieszek, pływania w solance. Mimo tak zwane wszystko. Za nimi, w dół. Trafiam do analogicznej zatoki w korytarzu. Na spodku ze złotym rzucikiem powinno tu leżeć ciastko podpisane na przykład: „zjedz mnie”, takie, od którego rośnie się lub maleje. Raczej maleje. Ale nie. Jest za to mężczyzna – siedzi na jednym z foteli i od razu intensywnie mi się przygląda. Od razu, to znaczy: zanim to jeszcze myślę.

– Dobry wieczór – mówi. – Wie pani, że o godzinie dwudziestej trzeciej czterdzieści pięć dwie pielęgniarki, w strojach, rzecz jasna, pielęgniarskich, robią tutaj obchody? Codziennie. Sprawdzają mir domowy. – Przygląda mi się. Chce wiedzieć, czy robi wrażenie, ciężko pracuje brwiami. – Wczoraj na przykład chodziły od drzwi do drzwi i w skupieniu nasłuchiwały. Wcale ich nie speszyło, że siedzę tu i się przyglądam. Jedna, mijając mnie, nawet powiedziała: „No raz, raz, do pokoiku!”. Wyobraża pani sobie?

– Nie bardzo – mówię. – I co, poszedł pan?

– Poszedłem. Co miałem zrobić. – Kurczy się i przegina w fotelu.

– Nie wiem, nie pójść?

– Pani jest desperatką! – krzyczy. Jego głos jest wysoki i przykry. Myślę: drogi zwijają się w rulon od takiego głosu. – Pani nie widzi potrzeby bycia subordynowaną wobec personelu medycznego! Wysoko wykwalifikowanego! Po co tu pani w ogóle przyjechała?! Miejsce zajmować?!

– Ależ proszę pana, ja widzę potrzebę…

Przygląda mi się. Ma brązowe oczy, myślę, to jedyny kolor, jaki mu został w okolicach twarzy. Kiedyś musiał chyba być ciemnym blondynem, ale teraz to już nie ma znaczenia. Czy on może o tym wiedzieć?, myślę. Czy można wiedzieć, że się całkiem spłowiało, i tak sobie swobodnie przesiadywać na korytarzu placówki uzdrowiskowej? Nawet obicie fotela ma barwę zepsutej musztardy, on jeden nie.

– Tak? Tak? – mówi teraz ciszej, ale wcale nie mniej napastliwie. – To proszę uzasadnić!

– Nie rozumiem. Co mam uzasadnić?

– Potrzebę oczywiście!

Z nogi na nogę, z nogi na nogę. Dłonie za plecy do wykręcania palców, ale odpowiada się, kiedy pytają. Bo nigdy, naprawdę nigdy, nie wiadomo.

– Widzę potrzebę, proszę pana. Widzę i mam ją. Bo wiem, że jeśli nie teraz, to zaraz rachunki będą chciały zostać wyrównane. I niech się pan nie kłopocze. Zawsze pamiętam, jakie te moje wycieczki są pozorne i błahe. A ja sama, w najlepszym razie, niesolidna…

– Jak, powiedzmy, płatek gorzkiej czekolady. – Śmieje się. – Taki, wie pani, jaki wsadza się do pucharka z deserem lodowym, nie wiadomo dokładnie w jakim celu, ale chyba po prostu po to, żeby było ładniej. Na szczyt. – Stoi teraz najwyżej pół metra ode mnie. Wyciąga dłoń, dotyka. – Widziałem je, kiedy schodziłaś po schodach. Widziałem, zanim o mnie pomyślałaś. Wiem, że to one cię tu przyprowadziły. – Podnosi głos. – Patrz na mnie! Ty też byś poszła, gdyby pielęgniarka kazała ci zmiatać do pokoiku. Poszłabyś, bo jesteś w porządku. – Przygląda mi się. – Mam na imię Piotr. Zapamiętasz?

– Zapamiętam. – Czuję, jak ściska mój sutek między kciukiem i palcem wskazującym. Patrzymy na siebie, myślę. – Kama. Widzimy się jutro?

– Tak. Wieczorem, pod kaloryferem.

Odwraca się i odbiega ode mnie jak nocna jaszczurka. Z przeciwnego końca korytarza zbliżają się dwie pielęgniarki. Ich białe kitle opalizują w mroku.

Podziękowania za udostępnienie przedpremierowego fragmentu dla Wydawnictwa W.A.B.

Rate this post

Lubisz nas? Obserwuj HIRO na Google News