"Intruz" – recenzja filmu

Debiutujący reżyser Magnus von Horn oszczędnie dostarcza widzowi informacji na temat wykreowanego na ekranie świata. Małe szwedzkie miasteczko, ponury, rolniczy krajobraz, małomówny główny bohater, reprodukowane wzorce męskości. Od początku czuć, że coś tu nie gra.

Niebezpieczeństwo czai się za każdym kadrem, choć nigdy nie pojawia się przed kamerą. Częściej ujawnia się zło, którym lokalna społeczność jest przesiąknięta. Jednak czy miejscowi są rzeczywiście źli, gdy rzucają się z pięściami na Johna. Może, jak stwierdza jeden z jego prześladowców, działają po prostu w samoobronie? Magnus von Horn stworzył opowieść o braku możliwości readaptacji w społeczności, z której raz się wypadło. John (w tej roli popularny szwedzki wokalista Ulrik Munther) w wieku 15 lat zabił swoją dziewczynę. Odbył karę: według szwedzkiego prawa odpokutował grzechy. Teraz próbuje ułożyć sobie życie od nowa.

Na powrót mieszka z samotnie wychowującym go ojcem i małym bratem. Wraca też do szkoły, w której rozegra się jedna z najwybitniejszych w tym filmie scen. Skatowany John w gabinecie dyrektorki siada naprzeciw swojego oprawcy Kima, niewinnie wyglądającego kolegi z klasy. Świadkować będzie wuefistka. Nikt nie chce wzywać policji: dyrektorka boi się o renomę szkoły, Kim – konsekwencji, John ma już dość kłopotów. Scena kończy się najbanalniej w świecie. Jest to dość niepokojące zwłaszcza, gdy uświadomimy sobie, co robią (lub bardziej czego nie robią) instytucje, mające w statusie wpisane przygotowanie jednostki do życia w społeczeństwie. Siłą von Horna jest dalekie odejście od krytykowania, moralizowania czy pouczania. Reżyser pozostaje obserwatorem. Woli uświadamiać, jakimi mechanizmami rządzi się świat, niż je podważać. Intruz jest najlepszym dowodem na to, że wskazanie istnienia problemu i próba jego zrozumienia wywołują o wiele większe emocje niż jego komentowanie.

tekst | Artur Zaborski

 

Oceń artykuł. Autor się ucieszy

Lubisz nas? Obserwuj HIRO na Google News