Momenty wzruszenia, porywów serca, dzikiego pogo. Chwilę, kiedy zapominasz o wszystkim dookoła, bo liczy się tylko muzyka. Druga edycja Inside Seaside przeszła do historii. Najbardziej jednak ekscytuję, że choć dopiero chwilę temu, opuściliśmy mury przestrzeni Amber Expo w Gdańsku, to już wszyscy czekamy, co przyniesie listopad 2025.
Zróbmy festiwal w środku jesieni!
Ktoś to sobie doskonale wymyślił. Kończy się lato i kończą się festiwale. Przychodzi jesień, która dzieli wszystkich na swoich wielkich zwolenników i tych, którzy szczerze nienawidzą wszystkiego, co przynosi październik i listopad. Sezon koncertowy rozpoczyna się w klubach i zamkniętych przestrzeniach. I nagle ktoś myśli: zróbmy festiwal w środku jesieni. I wiecie co? Choć może brzmieć to ryzykownie, to robi to doskonale!
Ekscytujący powiew świeżości
Pierwszy dzień to przede wszystkim energiczne brytyjskie brzmienie The Last Dinner Party. Zespół, który ma za sobą jeden wydany album — Preludy to Escasy, którego początek datuję się na 2021 rok, ma tak niesamowitą energię na scenę, jakby spędził na niej dziesiątki lat. Ich charyzma, teatralność i kokieteria Abigail (wokalistka zespołu) w połączeniu ze świetną warstwą liryczną pełną osobistych tematów wyjątkowo przyciąga. Dziewczyny nie boją się używać ironii, sarkazmu i czuć ich mocne inspiracje z ruchów feministycznych. Cudownie celebrują siłę oraz niezależność kobiet i łącza z indie, oraz muzyką lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Poza tym, to, jak funkcjonują na scenie i kokietują z publiką i dobrze się bawią, podczas koncertu jest po prostu absolutnym spektaklem. Pokazem tego co nowe, dobre oraz w jakiś sposób znane i odświeżające. The Last Dinner Party! Jesteście totalnie żywym ogniem i nigdy się nie zatrzymujcie!
Potrzebujesz MacBooka? Razem z ekspertami Lantre wybraliśmy maszynę dla ciebie 💻🍏👍
God Save The Queen
Pamiętam, jak w zeszłym roku Inside Seaside, podczas jednego z paneli prowadzonych przez Marka Niedźwiedzkiego jego gość — Zbigniew Preisner, powiedział zdanie, które zostawiłam sobie, na zawszę w pamięci: Czy znasz inny kraj, w którym jest tak wiele wspaniałych zespołów, w którym narodziło się i pewnie nie raz narodzi tyle gatunków? Tak, to Wielka Brytania. Nie ma drugiego takie miejsca. To światowa stolica najlepszej muzyki.
Nie jestem pewna, czy to zdanie zapamiętałam idealnie, ale jego sens został zachowany. I jedno jest pewne. Pan Preisner ma absolutną rację. Dlatego zaraz po brytyjskim The Last Dinner Party, przyszedł czas na dzikie, szalone Idles. To grupa kolesi którzy przypomnieli, czym jest dobry, prawdziwy i brytyjski punk rock. Sama sobie przypomniałam tego dnia, jak wspaniała jest ten gatunek. Jak wyzwalające jest być na takim koncercie. Umówmy się: Idles robią na scenie wszystko, o czym ty boisz się nawet pomyśleć. Mówią o wszystkim, co ich boli. Krytykują, poruszają sfery polityczne i są w tym totalnie bezkompromisowi.
Potrafią wykrzyczeć ból i frustrację, zapraszając jednocześnie do zabawy, na ich własnych zasadach (lub wstąpią z gitarami w publiczność, którą wcześniej namawiają na ścianę śmierci). Na Inside Seaside dali z siebie tysiąc procent, a ludzie wychodzący z ich koncertu wyglądali, jakby właśnie ukończyli triathlon. Wiecie dlaczego? Bo Idles pozwala krzyczeć, wyrzucić własny ból, oczyścić głowę, tańczyć, śpiewać i być. Jest u nich kultowe no futer, ale zupełnie na innych zasadach. A tegoroczne nominacje do Grammy tylko potwierdzają, że można robić to na co się ma ochotę. Nie trzeba zadowalać innych, działać na własnych zasadach. Dodatkowo, mając za sobą armię wiernych słuchaczy. Bo mało kto, potrafi na własnych zasadach zbudować grupę muzyczną, która daje siłę i totalne poczucie przynależności.
Australijska melancholia
To uczucie, kiedy wychodzisz z koncertu Idles i wiesz, że musisz się nastroić, zmienić wibrację. Wszystko już zostało wykrzyczane, wyrzucone. Teraz czas, na ostateczne ukojenie. Tym zamknięciem, był koncert Ry Cuming’a, znanego jako RY X. Łączy folk, ambient, indie i ciszę. Jego koncerty, są takie jak płyty i jak on sam. Tutaj wszystko ma płynąc swoim tempem, wyjątkowo powolnym. Można stać, patrzeć lub delikatnie się ruszać. Widziałam kilka osób, które wykonywały sensualne tańce podczas tego koncertu. Bo wiecie co? To moment, w którym liczysz się ty i twoje emocję, połączone z eterycznym klimatem i przestrzennymi aranżacjami Australijczyka. To połączenie, daje najlepszy efekt. Nie ma zmian tempa. Są delikatne, gitarowe riffy, subtelne syntezatory i dużo głębokiego basu, które wprowadzają słuchacza w refleksyjny, wręcz medytacyjny stan. Podczas jego koncertu, można mieć wrażenie, pierwsze skrzypce grają cisza i pauzy. I to one nadają jego muzyce wyjątkowy, niemal hipnotyzujący nastrój. Koncert z kategorii: nie zapomnę nigdy.
Polski jazz ma się świetnie
Jeżeli jeszcze nigdy nie słyszeliście o dwóch składów, o których zaraz wspomnę to już zdecydowanie czas nadrobić. Pierwszy, czyli Nene Heroine. Co by nie mówić, zagrali u siebie, w swoim mieście. Założony w Gdańsku skład, który kocha, kiedy jazz romansuje z psychodelicznym rockiem, jest kolejnym przykładem na to, jak dobrze ma się ten gatunek u nas. Zresztą jazz, to jeden z tych gatunków, który zmienia się. W każdej dekadzie, brzmi inaczej i również, w każdej dekadzie ma swoich świetnych reprezentantów. Tego przykładem jest Nene Heroine.
To samo można rzec, o innym składzie z line upu Inside Seaside. Dokładniej mowa o USO 9001. Tutaj znów jazz, jednak ten, romansujący z brudnym brzmieniem, punkiem czasem hip-hopem. Inside Seaside lubi rozmaitości i nie boi się i zamykać pod jednym dachem. Jednej rzeczy, jakiej bardzo żałuję (pozostając w temacie jazz), to odpuszczenie koncertu składu Klawo! Obiecuję nadrobić w przyszłości, po tym ile dobrego usłyszałam po ich koncercie na Inside Seaside! Jednak, takie są prawa festiwali. Wybierasz jeden koncert, żegnasz się z drugim. Tak czy inaczej, powtórzę jeszcze raz. Polskie jazz ma się świetnie! I należy wręcz, wypełniać nim kolejne festiwalowe line-upy!
Samotnik, który nagrywa albumy w hotelach
Ha Ha Hartbreak. Płyta, która ujrzała światło dzienne w 2022 roku. Którą skomponował niejaki Maartena Devoldere, którego znacie z projektu Balthazar. Gość, który na swoim koncie ma już kilka albumów i grupy, swoich wiernych słuchaczy. Jednak Devoldere potrzebował więcej. Stworzył siebie na nowo, jako Warhaus. Wydając album Ha Ha Hartbreak, złamał wszystkie serca, tych którzy go słuchali, by uleczyć swoje. Nie ma w tym, ani odrobiny wymyślonej historii. Maarten, postanowił zamknąć się w pokoju hotelowym z gitarą i mikrofonem, by nagrać płytę, która uleczy jego duszę i pogodzi ze stratą. Zresztą, ten koncert był jak kolejny spektakl, po którym wychodzisz i nie wiesz jak masz na imię.
O ile, w przypadku The Last Dinne Party, ten spektakl był radosną, wręcz barokową epopeją ludzi charakternych, walecznych i pełnych siebie, w tym przypadku była to łamiąca serducho historia. Piękna, urzekająca, lecz smutna. Stojąc pod sceną i gapiąc się niczym zaklęta na telebim, nie wiedziałam, w którym momencie zaczęłam płakać i dlaczego. Co się stało? Czym mnie tak poruszał? Krzycząc? Szepcząc? Lub, kiedy stał na środku sceny, niczym dyrygent swojej własnej publiczności, stworzył z niej orkiestrę. Dokładniej chór, który szeptał, śpiewał, mruczał wraz z każdym ruchem jego ręki. Wszyscy byli mu poddani. Jemu i jego nastrojowi. Byłam na setkach, jak nie tysiącach koncertów. Jednak, takiego czegoś nigdy nie widziałam. Warhaus, to moje osobiste objawienie. Myślałam, że znam jego muzykę i projekty. Wiedziałam, jakie emocje wzbudza. Jednak wszystko, co zdarzyło się na scenie podczas Inside Seaside było nowe, nieznane, tajemnicze i mistyczne. Wyzwalające ze wszystkiego co człowiek dźwiga w duszy. Tak, jakby on sam, z każdym koncertem przeżywał coś na nowo. Dobrze, że w marcu zagra ponownie w Warszawie. Tego dnia, zrozumiałam, że chcę być minimum raz w roku, na jego koncercie! Dzięki Inside Seaside! Dzięki Marteen!
Vito, już tęsknimy
Dziesiątki koncertów Bitaminy za mną. Kolejne dziesiątki jego projektu Vito Bambino. Jednak ten koncert, był zupełnie inny niż wszystkie. Dostaliśmy jak zwykle niezwykłą energia Matiego i jego załogi. Były rozmowy i świetny kontakt z publicznością. Pamiętam totalne wzruszenie, kiedy wykonali Boję się o Ciebie. Jego koncerty to taniec, radość i dużo czułości. Jednak, była też w tym wszystkim jakaś wielka melancholia. Może spowodowana zapowiadaną przez skład przerwą? Oczywiście, Vito w ostatnim roku przemierzył kraj (a nawet inne kraje) wzdłuż i wszerz. Wszyscy znamy na pamięć każdy numer z ostatniego albumu (i tych wcześniejszych). Pożegnał się pięknie i przecież wiemy, że znowu zaskoczy. Zapewne wróci z tekstami, które zostaną nam do końca życia w pamięci. Przy których, będziemy się radować i leczyć złamane serca. Rozumieć własne traumy i uczyć się przyszłości. Bo Vito, jest jak kumpel, który wyjeżdża, ale wróci. Dlatego, to było wyjątkowe. Dlatego dobrze będzie zapamiętać wszystko, co zdarzyło się na jego koncercie drugiego dnia Inside Seaside. I poczekać na ten moment, kiedy powróci. Poczekamy.
Absolutne koty
Czy jeszcze trzeba coś pisać o wspaniałości Black Pumas? To, jak bardzo są zaangażowani i autentyczni podczas występów jest absolutne. Zresztą, za to kochają ich ludzie. Za ich oryginalne, emocjonalne brzmienie, które łączy klasyczny soul i R&B z elementami psychodelii, rocka i nowoczesnego funku. Nic w nich nie jest wykreowane. Wszystko przemyślane i starannie wyselekcjonowane. Ta muzyka, przywodzi na myśl utęsknione i inspirujące lat sześćdziesiąte i siedemdziesiąte. Jednocześnie, jest ich odświeżeniem i brzmi bardzo współcześnie. Zresztą każdy, kto był na Inside Seaside, wie, że Eric Burton, to chodząca charyzma, który w połączeniu z złożonymi aranżacjami i gitarowymi riffami Adriana Quesady tworzy swoje własne, absolutne dzieło. To koncert, podczas którego jest sensualnie, zmysłowo, seksownie. Natomiast ich show to nie tylko koncert. To totalne emocjonalne przeżycie. Wiecie o czym mówię?
Long live Inside Seaside!
Oczywiście, nie udało mi się zobaczyć wszystkiego. Do dziś żałuję nieobecności na koncercie Dadi Fryer i zbyt krótki moment na Kerali Dust (na szczęście widziałam we wrześniu podczas Malta Festival). Żałuję, jeszcze krótszej obecności na koncercie absolutnie magicznej Hani Rani. Jednak, to jest również koncert z kategorii: muszę mieć nastój. Potrzebuję poświęcić mu sto procent siebie i swojej uwagi. Tak, jak Hania ze swoim składem, poświęca ponad sto procent siebie. Podsumowując tegoroczną edycję, można znów rzecz jedno: to był przemyślany line-up, w którym każdy totalnie, znajdzie coś dla siebie.
Staranie wyselekcjonowane, przemyślane propozycję. Odważne myślenie i bardzo odświeżające pomysły. Zresztą, wielu artystów występowało po raz pierwszy w Polsce właśnie na Inside Seaside. Dokładnie relacjonując, pierwszą edycję tego festiwalu, pisałam, że nie warto zwracać swoich oczu w stronę północy tylko podczas Opener’a. W listopadzie, pojawiło się coś, co zmieni nasze myślenie i stanie się stałym punktem dobrej festiwalowej gratki i jakości. Bo, tę jakość widać. Logistycznie i technicznie Inside Seaside to majstersztyk. Poważnie, nie mam zamiaru sztucznie wychwalać ani Agencji Live, Miasta Gdańsk i Radia 357. Każde słowo uznania za całość, im się to po prostu należy. Świetnie wykorzystane i zaaranżowane przestrzenie, targi, wystawy i kino. Dodatkowo, genialny food court, miejsca rozmów z przemyślanym programem, za który odpowiadają dziennikarze 357. Zapewne zawsze znajdzie się coś, do czego można się przyczepić. Coś, co można poprawić. Jednak, jako osoba, która od paru lat, pracuję również przy produkcji wydarzeń i koncertów, mogę śmiało powiedzieć: róbcie to dalej i rozwijajcie jeszcze bardziej ten festiwal. Inside Seaside to już marka dobrej jakości. Załogo: róbcie to dalej, bo robicie to dobrze. Chapeau Bas!
Tekst: Marta Duszyńska
Zobacz również: Jesienią jedziemy nad morze. Druga edycja Inside Seaside!