Hipisi prosto z Kambodży

Bar na plaży

Kambodża kojarzy się głównie z krwawym reżimem Pol Pota, problemami ekonomicznymi i wysokim wskaźnikiem biedy. Ma jednak do zaoferowania bogactwo średniowiecznych budowli, dziką przyrodę i rajskie plaże. Te ostatnie zostały ukochane przez Europejczyków, którzy między glinianymi osiedlami wznoszonymi na Mekongu, założyli swoją hipisowską wioskę.

“To był impuls. Zdjąłem krawat, wyszedłem z urzędu i stanąłem na King’s Cross. Zdałem sobie sprawę, że jestem bezrobotny, większość oszczędności pożarło mi życie w Londynie, a mimo to wierzyłem, że zaczynam od nowa. Wiem, że teraz takie historie słyszycie codziennie, ale ja to zrobiłem 20 lat temu, bez WIFI i Facebooka w telefonie”.

Jack opowiadał tę historię pewnie setny raz w tym roku. Kiedy go poznałam, w Sihanoukville przebywał już kilka ładnych lat. Całymi dniami grał w szachy, debatował z innymi backpackerami no i oczywiście delektował się prawem wolnych konopi paląc jointy. Mało kto w wiosce pije alkohol, dlatego też nie ma tam atmosfery typowej dla dzikiej imprezy. Jest spokój, stonowany głos, oldschoolowa muzyka, opary marihuany i rozmowa. Niekoniecznie wybitnie głęboka. Każdy w Sihanoukville skupiony jest na relaksie, nikomu nie przeszkadza milczenie. Nie ma też dystansu i wstydu. Każdy przebywa z każdym.

Łódź z kolorowymi szarfami przy brzegu

Sihanoukville to kompleks wielu plaż oddalonych od siebie czasem o kilka kilometrów. Każda z nich podzielona jest na małe kurorty znajdujące się nad samym morzem. Turyści śpią w słomianych chatach pod strzechą, myją się w koedukacyjnych, wspólnych prysznicach, a dni spędzają w beach barze z menu idealnym pod gastrofazę. Właściwie nie trzeba specjalnych wyrzeczeń, żeby spędzać całe dnie w swoim bungalow. Hipisowska wioska jest samowystarczalna. Oczywiście można z przekąsem stwierdzić, że hipisi żyjący w harmonii z naturą raczej nie powinni mieć pod dostatkiem beczek piwa, wegańskich burgerów i internetu, ale Sikhanouk odpowiada potrzebom backpackerów naszych czasów. Żądnych przygód, ale jednak często rozpieszczonych dobrodziejstwami XXI wieku.

Wioski prowadzone są zwykle przez obcokrajowców, głównie Brytyjczyków i Australijczyków i to tych narodowości jest tu najwięcej. Barmani i kelnerzy zachowują się jak goście, ci czasami zamieniają się w personel. Wszyscy częstują się jointem pokoju, grają w bilarda i spędzają dnie siedząc na długich ławach przy pomoście. Czasami potrafią nawet nie podnieść wzroku na plażę, nie wspominając o wyjściu z barowych pieleszy do wody. Życie hipisa uspokaja, pomaga zdystansować się do życia i daje poczucie swobody. Nie muszą sprawdzać maila, gadać z ludźmi, zrobić zakupów. Nic nie muszą. Problemy, które zaprzątają nam głowę w Londynie, Sydney czy Warszawie wydają się małe, nieistotne i przeterminowane.

Chatki na plaży, palmy

Dlaczego Kambodża? Zielsko można palić w Holandii albo po kątach w wielu miejscach świata. W wielu miejscach w Azji za posiadanie nawet najmniejszej ilości marihuany, o innych narkotykach nie wspominając, można trafić do więzienia. Sikhanouk nie ma wiele wspólnego z prawdziwą Kambodżą – tą, która wznosi się z ruin i walczy z biedą. Tą, która fascynuje nieprzewidywalnością i pięknem matki natury. Sikhanouk zdaje egzamin na idealne miejsce „na końcu świata”, gdzie jedzie się znaleźć siebie, rzucić wszystko i pilnować żółwi. Jedzie się, żeby zrobić sobie przerwę od kołchozu w korpo, wkurzających znajomych i marazmu, który prędzej czy później dotyka każdego, kto doświadcza stabilizacji i rutyny.

Bar na plaży ze słomianym dachem

Nie chciała góra do Mahometa, przyszedł Mahomet do góry – ci wszyscy, którzy nie mają siły, by wyjść z miłego beach baru do Kambodży, mogą doświadczyć zalążka Kambodży w swoim hipisowskim środowisku. Słomiane chatki odwiedzają dzieciaki z ręcznie robionymi bransoletkami, mistrzynie masażu i lokalni rzemieślnicy. Dla tych, którzy żyją w wychillowanej bańce jest to niekiedy jedyny kontakt z krajowym folklorem. Wioski hipisowskie są niemal samowystarczalne. Kiedy budżet się kurczy (przy ciągłym jedzeniu, piciu i jaraniu to wielce prawdopodobnie, nawet jeśli miało się oszczędności w funtach), zawsze można włożyć barmański fartuszek i na stałe dołączyć komuny wiecznej szczęśliwości. Na końcu świata, tam gdzie PKB na mieszkańca odpowiada dniówce mało zamożnego Europejczyka, grupa brodatych, muśniętych słońcem backpackerów znalazła swój raj na ziemi. Po kilku dniach spędzonych razem z nimi na tym dość osobliwym „Woodstocku” mogę powiedzieć jedno: odpoczywać trzeba umieć. Inaczej człowiek może się bardzo zmęczyć.

Tekst: Kasia Mierzejewska

Oceń artykuł. Autor się ucieszy

Lubisz nas? Obserwuj HIRO na Google News