Więcej trudności nasuwa pytanie o jego autentyczność. W internecie łatwo znaleźć anonimowe opinie świadków tego, w jaki sposób tworzone są jego prace – produkują je wynajęci na godziny wyrobnicy, którym Guetta rzuca luźne pomysły, później tylko oceniając efekty ich starań, ewentualnie dorzuca od siebie jakieś chlapnięcie farby. Nic dziwnego, że twórczość przez niego sygnowana to w większości rzeczy, które uznalibyście za śmiałe i nowatorskie w okolicach szóstej klasy podstawówki: Elvis z karabinem zamiast gitary, powtórzone wizerunki Davida Bowiego, The Beatles w makijażu Kiss? To przykłady prac banalnych nie wtórnie, tylko pierwotnie – czyli po prostu prac słabych.
Niewykluczone, że Banksy znów robi nas w konia. Nigdy na sto procent nie ustalono, kim jest ten artysta, a być może nawet grupa artystów. A może Guetta to tak naprawdę sam Banksy? A może to rzeczywiście wynajęty za grube pieniądze aktor? A może… Właśnie takie pytania uratowały Banksy’ego, kiedy już otarł się o banał. Trąbi się o nim wszędzie, jego prace są chętnie kopiowane, zarówno jako szablony, jak i w postaci tatuaży czy koszulek. Świat wielkiej sztuki interesuje się nim pomimo a może i za sprawą, prztyczków otrzymywanych w nos — w rodzaju słynnego obrazu z przedstawieniem aukcji, na której dochodzi do sprzedaży płótna z nabazgranym napisem „Nie wierzę, że wy debile naprawdę kupujecie to gówno”.
Potrzebujesz MacBooka? Razem z ekspertami Lantre wybraliśmy maszynę dla ciebie 💻🍏👍
Tak naprawdę od metaforycznych kubków dzielił Banksy’ego krok, ale sedno jego działań stanowi fakt, że nie są one nastawione wyłącznie na autopromocję. Te karkołomne akrobacje artystyczne przede wszystkim zadają pytania o sztukę, o jej rynek, o twórców. A według mojego ulubionego, bo sensownego i efekciarskiego zarazem, podziału, sztuka od kiczu różni się tym, że znajduje trudne pytania, zamiast udzielać łatwych odpowiedzi. Brawo Banksy.
Jaka sztuka banalizuje się najszybciej? Wspomniałem już o tej, która jest wszechobecna – taka sytuacja może się skończyć niezdrowym przesytem, a w konsekwencji nawet zupełnym wykluczeniem. To dlatego w kompendium Andy Rottenberg „Sztuka Polska 1945–2005” próżno szukać niegdyś modnych do bólu artystów, takich jak Jerzy Duda-Gracz czy Igor Mitoraj, a o Beksińskim znajdzie się tylko wzmiankę. Ale zdecydowanie gorsza od sztuki wszędobylskiej jest ta publicystyczna. W roku 2005, kiedy – dla przypomnienia – prezydentem Polski został Lech Kaczyński, a większość w parlamencie przypadła ugrupowaniu jego brata, popieranemu przez moherowe berety, rzeźbiarz Waldemar Cichoń wykonał pracę „Kaczka dziwaczka”. Szpitalna kaczka na mocz z naciągniętą czapeczką z włóczki do dziś pozostaje najgorszym dziełem, z jakim miałem do czynienia. Płytka, publicystyczna, koniunkturalna, politycznie zaangażowana, z żartem, na dodatek nieudanym. Dno dna.
Ale w zasadzie, na co ja narzekam, co jest złego w tej banalnej sztuce, gdzie leży problem? Przecież się podoba, ta kaczka nawet zabawna jest trochę, pod warunkiem, że kogoś bawi Big Cyc. No i właśnie problem jest w tym — podoba się, nic więcej. Do tego, by coś nazwać sztuką, podobanie się nie wystarczy. Można to nazwać „dekoracją wnętrz”, „ozdobą”, w uzasadnionych przypadkach „pseudointelektualnym bełkotem”. Żeby była sztuka, musi wzbudzać emocje. Czy przy Klimcie i van Goghu emocjonować się nie wypada? Wręcz przeciwnie! Byle nie przy kubku.
tekst: Maciek Piasecki