Serial Ty (You) zadebiutował na Netflix we wrześniu 2018 roku i natychmiast przykuł uwagę widzów, przyprawiając o ciarki swoją historią. Serial powstał na podstawie powieści Caroline Kepnes o tym samym tytule.
Do księgarni w East Village trafia piękna początkująca pisarka, która natychmiast staje się obiektem fascynacji pracującego tam mężczyzny. Całkowicie zauroczony nią Joe Goldberg zapamiętuje dane z jej karty kredytowej i wyszukuje ją w internecie. Profile kobiety w mediach społecznościowych są publicznie dostępne i stają się dla Joego źródłem wielu przydatnych informacji. Również stamtąd dowiaduje się, że tego wieczoru Beck planuje pojawić się w barze na Brooklynie. W ten sposób może się z nią ponownie spotkać, pozornie przypadkowo…
Mężczyzna powoli i wytrwale przejmuje kontrolę nad życiem Beck. Robi wszystko, by wpadła w jego ramiona. Staje się jej idealnym, wymarzonym chłopakiem, jednocześnie po cichu usuwając przeszkody, które stoją na drodze do ich szczęścia. Nawet jeśli oznacza to, że musi kogoś zamordować. Obsesyjny związek szybko nakręca spiralę śmiertelnych konsekwencji…
Powieść Ty autorstwa Caroline Kepnes, wydana nakładem Wydawnictwa W.A.B. pojawi się w księgarniach 15 maja. A my, już dzisiaj – dzielimy się z Wami przedpremierowo fragmentem powieści!
https://www.instagram.com/p/BxKd2y6HAEh/
Rozdział 1.
Wchodzisz do księgarni, przytrzymujesz drzwi, żeby nie trzasnęły. Uśmiechasz się, zawstydzona, że taka z ciebie grzeczna dziewczynka, masz niepomalowane paznokcie, jesteś ubrana w beżową bluzkę z dekoltem w serek, trudno powiedzieć, czy nosisz stanik, ale sądzę, że nie. Jesteś wręcz nieprzyzwoicie przyzwoita w tych swoich różowych dżinsach, w różu utkanym z Pajęczyny Charlotty, przechodzisz obok mnie, mruczysz „cześć”, inni przeważnie mijają mnie bez słowa. Skąd się wzięłaś?
Jesteś klasycznej urody drobną osóbką, moją prywatną Natalie Portman mniej więcej z końcówki Bliżej, kiedy to młoda bohaterka – raz na zawsze kończąc ze złymi Brytyjczykami – wraca do swojego domu, do Ameryki. A ty przyszłaś do mojego domu, wreszcie tu dotarłaś, we wtorek o dziesiątej zero sześć. Codziennie dojeżdżam do księgarni na Lower East Side z Bed-Stuy. Codziennie zamykam ją wieczorem, nie spotkawszy nikogo takiego jak ty. Spójrz na siebie, dziś narodziłaś się w moim świecie. Cały się trzęsę, łyknąłbym ativanu, ale opakowanie jest na dole, a ja przecież wcale nie chcę tego brać. Nie chcę iść na dół. Pragnę zostać tutaj, całym sobą, przyglądać się, jak obgryzasz niepomalowane paznokcie i spoglądasz w lewo, nie, obrabiasz mały palec, otwierasz szeroko oczy, na prawo, nie, omijasz biografie, poradniki (dzięki Bogu) i zwalniasz, gdy docierasz do beletrystyki.
Tak.
Pozwalam ci zniknąć pomiędzy regałami – beletrystyka autorami f–k – i nie jesteś typową niepewną siebie nimfetką polującą na Faulknera, którego nigdy nie skończysz ani nawet nie zaczniesz; Faulknera, który zrośnie się z twoim stolikiem nocnym i zwapnieje, o ile to w ogóle możliwe; Faulknera, który służy jedynie uwiarygodnianiu twoich słów, kiedy mówisz partnerom na jedną noc, że takie przygody wcale nie są w twoim stylu. Nie, ty taka nie jesteś.
Nie wystawiasz Faulknera na pokaz, dżinsy wiszą na tobie, jesteś za bardzo opalona na Stephena Kinga i za mało trendy na Heidi Julavits, zatem kogo wybierzesz, no kogo? Głośno kichasz. Wyobrażam sobie, ile robisz hałasu, kiedy szczytujesz.
– Na zdrowie! – krzyczę.
Chichoczesz, ty napalona dziewuszko, i odkrzykujesz:
– Nawzajem, stary!
„Stary”. Flirtujesz. Gdybym był jednym z tych pajaców, którzy używają Instagrama, zrobiłbym zdjęcie tabliczce f–k i tobie, przepuścił fotę przez jakiś efekt i wrzucił ją z komentarzem: F_ _K yes! Znalazłem ją.
Spokojnie, Joe. Dziewczyny nie lubią, kiedy mężczyzna zbytnio się narzuca. Bogu dzięki za klienta, mam problem z wczytaniem kodu paskowego Salingera – no, ale to nie pierwszy raz. Ile ten facet ma, trzydzieści sześć lat? I dopiero teraz czyta Franny i Zooey? Zresztą bądźmy poważni, wcale tego nie przeczyta, Salinger to tylko przykrywka dla leżących na dnie koszyka Danów Brownów. Popracujcie trochę w księgarni, a przekonacie się, że większość ludzi ma dziwne poczucie winy z powodu tego, kim jest.
W pierwszej kolejności wkładam do torby Dana Browna, jakby to było pedofilskie porno, i mówię, że Franny i Zooey jest do dupy, facet potakuje, a ty nadal stoisz przy f–k – wiem, bo między książkami widzę beżową plamę twojego sweterka. Jeśli podniesiesz rękę, zobaczę twój pępek. Ale nie zrobisz tego. Weźmiesz jakąś książkę, usiądziesz między regałami i może zostaniesz cały wieczór.
Może będzie jak w Gdzie serce twoje z Natalie Portman, niewiernej adaptacji powieści Billie Letts – pierdoły, ale w miarę na poziomie – i znajdę cię w środku nocy. Pochylę się i powiem: „Przepraszam panią, ale zamykamy”, a ty spojrzysz na mnie, uśmiechniesz się i odpowiesz: „Za to ja… – oddech – …jestem szeroko otwarta. Stary”.
– E… – odzywa się Salinger-Brown. Jeszcze tu jest? Niestety. – Mogę prosić o paragon?
– Tak, przepraszam.
Wyrywa mi go z ręki. Nie czuje nienawiści do mnie. Czuje ją do siebie. Gdyby ludzie umieli opanować nienawiść do samego siebie, obsługiwanie klientów przebiegałoby sprawniej.
– Wiesz co, kolego? Ogarnij się trochę. Pracujesz w księgarni. Nie produkujesz książek. Nie piszesz ich, a gdybyś choć potrafił czytać je ze zrozumieniem, zapewne pracowałbyś gdzie indziej. Więc daruj sobie ten lekceważący uśmieszek i życz mi miłego dnia.
Gość może sobie mówić, co chce, bo to nie zmienia faktu, że wstydzi się z powodu zakupu Dana Browna. Podchodzisz z życzliwym uśmiechem Natalie Portman na ustach, słyszałaś gardłowanie tego skurwiela. Spoglądam na ciebie. Ty patrzysz na niego, a on nadal gapi się na mnie i czeka.
– Miłego dnia, proszę pana – odzywam się.
On wie, że nie mówię szczerze, wnerwia go, że musi zabiegać o uprzejmość nieznajomego. Kiedy wychodzi, krzyczę za nim, dlatego że ty słuchasz: – Miłych wrażeń z lektury Dana Browna, skurwysynu!
Podchodzisz, śmiejąc się. Bogu dzięki, że jest poranek, bo rano nie ma nawet psa z kulawą nogą i nikt nie będzie nam przeszkadzał.
Stawiasz na ladzie koszyk z książkami i rzucasz:
– Mnie też będziesz oceniał?
– Ale dupek, co?
– E tam, pewnie miał kiepski nastrój.
Kochana jesteś. Dostrzegasz w ludziach to, co najlepsze. Uzupełniasz mnie.
– Dla mnie – zaczynam i wiem, że powinienem się zamknąć, i chcę się zamknąć, ale ty sprawiasz, że mam ochotę mówić – ten gość jest argumentem przeciwko bankructwu Blockbustera.
Patrzysz na mnie. Jesteś ciekawa, chcę cię poznać, ale nie mogę zapytać wprost, więc mówię dalej:
– Każdy się napina, żeby być lepszy, zrzucić parę kilo, przeczytać pięć książek, pójść do muzeum, kupić płytę z muzyką poważną, posłuchać jej i ją polubić. A tak naprawdę wszyscy wolą napychać się pączkami, przeglądać kolorowe pisemka i kupować albumy popowych gwiazdek. A książki? Pieprzyć książki. Lepiej kupić kindle’a. Wiesz, dlaczego kindle odniósł taki sukces?
Śmiejesz się, kręcisz głową, słuchasz mnie, choć w takim momencie większość ludzi traci zainteresowanie i zagląda do telefonu.
Ładna jesteś, pytasz:
– No dlaczego?
– Powiem ci dlaczego. Internet sprowadził porno do twojego domu…
Powiedziałem „porno” – kretyn ze mnie. Ale nadal słuchasz – równa z ciebie babka.
– …masz je na wyciągnięcie ręki. Nie musisz wychodzić z domu.
Nie musisz nawiązywać kontaktu wzrokowego z facetem w sex shopie, który już wie, że lubisz patrzeć, jak laski zaliczają klapsy. Kontakt wzrokowy czyni nas cywilizowanymi. Masz migdałowe oczy, mówię dalej:
– Mówi o nas wszystko.
Nie nosisz obrączki, kontynuuję:
– Czyni nas ludźmi.
Jesteś cierpliwa, powinienem się zamknąć, ale nie mogę.
– A kindle? Kindle pozbawił czytanie elementu uczciwości, zrobił dokładnie to samo co internet z pornografią. Równowaga została zaburzona. Możesz sobie czytać Dana Browna jednocześnie w domu i w miejscu publicznym. To koniec cywilizacji. Ale…
– Zawsze jest jakieś „ale” – mówisz
Założę się, że pochodzisz z dużej rodziny, zdrowej, kochającej rodziny, w której często się przytulacie i śpiewacie piosenki przy ognisku.
– …ale ponieważ zabrakło miejsc, gdzie można kupić film albo płytę, na placu boju zostały tylko książki. Już nie ma wypożyczalni, na przykład Blockbustera, nie ma też pracujących w nich maniaków, przerzucających się cytatami z Tarantino, kłócących się o dzieła Daria Argenta i pogardzających ludźmi wybierającymi filmy z Meg Ryan. Interakcja pomiędzy sprzedającym a kupującym jest najważniejszym systemem wzajemności, jaki istnieje. A przecież nie można, ot tak, pozbawiać ludzi możliwości interakcji i oczekiwać, że wszystko będzie w porządku. Że nie pojawią się efekty uboczne, prawda?
Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale w przeciwieństwie do wielu ludzi nie każesz mi się przymknąć, tylko słuchasz, kiwając głową.
– Hmm.
– Sklepy z płytami, rozumiesz, wszystkich zrównywały. Dawały muzycznym zapaleńcom władzę („N a p r a w d ę chcesz kupić płytę Taylor Swift?”), ale ci sami zapaleńcy szli do domu i walili gruchę przy Taylor Swift. „Przestań powtarzać «Taylor Swift»”. Śmiejesz się ze mnie czy do mnie?
– W każdym razie – zaczynam dalszą część wypowiedzi.
Zamilknę, jeśli mi każesz.
– W każdym razie? – zachęcasz.
Chcesz, żebym dokończył.
– Chodzi o to, że kupowanie jest jedną z niewielu uczciwych rzeczy, które robimy. Ten facet nie przyszedł tu po Dana Browna ani po Salingera. On tu przyszedł się wyspowiadać.
– Jesteś księdzem?
– Nie, kościołem.
– Amen.
Zaglądasz do swojego koszyka, gadam jak obłąkany samotnik, podążam za twoim wzrokiem. Telefon. Nie widzisz go, ale ja tak. Jest pęknięty. Trzymasz go w żółtym etui. To znaczy, że zaczynasz przejmować się sobą, kiedy nie ma już czego ratować. Założę się, że łykasz cynk dopiero trzeciego dnia przeziębienia. Biorę do ręki twoją komórkę i próbuję zażartować.
– Ukradłaś to temu kolesiowi?
Zabierasz telefon i się czerwienisz.
– Ciągle zapominam o moim małym… – mówisz. – Wyrodna ze mnie mamusia.
„Mamusia”. Jesteś nieprzyzwoita, oj, jesteś.
– E tam.
Uśmiechasz się, na sto procent nie masz stanika. Wyjmujesz książki z koszyka, stawiasz go na podłodze i patrzysz na mnie takim wzrokiem, jakbym nie miał najmniejszych szans skrytykować czegokolwiek, co ciebie dotyczy. Twardnieją ci sutki. Nie zasłaniasz ich. Zauważasz cukierki, które trzymam przy kasie. Pokazujesz palcem.
– Mogę?
– Pewnie – mówię. Biorę do ręki pierwszą z książek, które wybrałaś. Impossible Vacation Spaldinga Graya. – Ciekawe – oceniam. – Większość ludzi sięga po jego monologi. Ta książka jest świetna, ale mało chodliwa, a już na pewno nie cieszy się popularnością wśród młodych kobiet, które na pierwszy rzut oka nie zamierzają pójść w ślady autora, znaczy nie myślą o samobójstwie.
– Czasem człowiek ma ochotę na spacer w ciemności, wiesz?
– Ano – mówię. – Owszem.
Gdybyśmy byli nastolatkami, już bym cię pocałował. Ale stoję na podwyższeniu za ladą, noszę identyfikator i jesteśmy za starzy na nastolatków. Wieczorne sztuczki nie działają za dnia, przez okna wlewa się jaskrawe światło. Czy w księgarniach nie powinno być ciemno?
„Zapamiętaj: powiedz panu Mooneyowi, żeby zamontował żaluzje. Zasłony. Cokolwiek”.
Sięgam po drugą książkę. Desperate Characters Pauli Fox, jednej z moich ulubionych pisarek. To dobry znak, ale może kupujesz ją, bo przeczytałaś na jakimś durnym blogu, że Fox jest biologiczną babką Courtney Love? Skąd mam wiedzieć, czy dotarłaś do Pauli Fox właściwą drogą, czyli zachęcona esejem Jonathana Franzena?
Sięgasz do portfela.
– Świetna, prawda? Szkoda, że w sumie jest mało znana, chociaż Franzen się nad nią rozpływa – mówisz.
„Dzięki Bogu”.
Uśmiecham się.
– The Western Coast.
Odwracasz głowę.
– Do tego jeszcze nie dotarłam. – Patrzę na ciebie. Podnosisz ręce w geście poddania się. – Nie bij. – Chichoczesz. Chciałbym, żeby sutki nadal ci sterczały. – Kiedyś przeczytam The Western Coast, naprawdę, za to Desperate Characters czytałam chyba ze sto razy. Ten egzemplarz jest dla przyjaciela.
– Aha – mówię.
Czerwone światło oznacza niebezpieczeństwo. „Dla przyjaciela”.
– Chociaż chyba szkoda zachodu, bo pewnie i tak nie przeczyta. No, ale przynajmniej jeden egzemplarz więcej znajdzie nabywcę, czy tak?
– Zgadza się – odmrukuję.
Mogłaś ją kupić dla brata, taty albo sąsiada geja, ale powiedziałaś, że chodzi o przyjaciela, więc teraz ze złością wystukuję cenę.
– Razem trzydzieści jeden dolarów, pięćdziesiąt jeden centów.
– O rany. Pod tym względem kindle jednak rządzi – mówisz, sięgając do różowego portfela od Zuckermana i podając mi kartę kredytową, chociaż widzę, że w przegródce masz wystarczająco dużo gotówki, żeby zapłacić nią za książki.
Chcesz, żebym poznał twoje nazwisko, ale ja nie jestem wariatem, więc tylko przeciągam kartę przez czytnik, a cisza między nami staje się coraz głośniejsza. Czemu akurat dzisiaj nie włączyłem muzyki? Nie wiem, co powiedzieć.
– Proszę bardzo. – Wręczam ci potwierdzenie transakcji.
– Dzięki – mówisz szeptem. – Masz świetną księgarnię.
Podpisujesz się. Nazywasz się Guinevere Beck. Twoje nazwisko jest poematem, a rodzice zapewne są dupkami, tak jak większość rodziców. Guinevere? Dajcie spokój.
– Dziękuję, Guinevere.
– Wolę Beck. Guinevere to długie imię, w dodatku brzmi głupio, nie sądzisz?
– A zatem witaj, Beck, na żywo wyglądasz inaczej niż na zdjęciach.
Muszę ci powiedzieć, że twój album Midnite Vultures jest kapitalny. Zabierasz torbę z książkami. Nie zrywasz kontaktu wzrokowego, ponieważ chcesz, żebym widział, że na mnie patrzysz.
– Dzięki, Goldberg.
– Wystarczy Joe. Goldberg to długie nazwisko, w dodatku brzmi głupio, nie sądzisz?
Śmiejemy się. Chciałaś poznać moje nazwisko – tak jak ja chciałem się dowiedzieć, jak brzmi twoje – w przeciwnym razie nawet nie spojrzałabyś na identyfikator.
– Na pewno nie chcesz za jednym zamachem zaopatrzyć się w The Western Coast?
– Pomyślisz, że mi odbiło, ale wolę zachować tę książkę na potem.
Jej lekturę wciągnęłam na listę rzeczy do zrobienia na emeryturze.
– Chyba mówi się: listę rzeczy do zrobienia przed śmiercią?
– Nie, to co innego. Lista rzeczy do zrobienia na emeryturze zawiera lektury i filmy, którymi chce się wypełnić swoje dni, kiedy się już będzie staruszkiem. A na listę rzeczy do zrobienia przed śmiercią trafiają inne postanowienia: wycieczka do Nigerii, skok ze spadochronem… Wiesz, tego rodzaju. Lista rzeczy do zrobienia na emeryturze to dla mnie na przykład: przeczytać The Western Coast, obejrzeć Pulp Fiction, posłuchać ostatniego albumu Daft Punk.
– Nie wyobrażam sobie ciebie w domu spokojnej starości.
Rumienisz się. Jesteś Pajęczyną Charlotty i mógłbym cię pokochać.
– Będziesz mi życzył miłego dnia?
– Miłego dnia, Beck.
Uśmiechasz się.
– Dzięki, Joe.
Nie przyszłaś tu po książki, Beck. Nie musiałaś wypowiadać mojego imienia. Nie musiałaś się uśmiechać ani mnie słuchać. Ale to zrobiłaś. Na potwierdzeniu widnieje twój podpis. To nie była transakcja gotówkowa ani karta debetowa. To było coś prawdziwego. Przyciskam kciuk do papieru, mokry tusz, którym napisałaś swoje imię i nazwisko, odbija się na mojej skórze.
Poznałem e.e. cummingsa tak, jak poznała go większość wrażliwych, inteligentnych mężczyzn mojego pokolenia, czyli poprzez jedną z najbardziej romantycznych scen w jednej z najbardziej romantycznych historii miłosnych wszech czasów – w Hannah i jej siostry, w której inteligentny, wyrobiony żonaty nowojorczyk Elliot (Michael Caine) zakochuje się w swojej szwagierce Lee (Barbara Hershey). Musi być ostrożny. Nie może otwarcie wykonać żadnego ruchu. Zaczaja się w pobliżu mieszkania Lee i wpada na nią niby
przypadkiem. Genialne, romantyczne. Miłość nadaje sprawom bieg. Lee jest zaskoczona spotkaniem, zabiera Elliota do księgarni Pageant – dostrzegacie elementy wspólne? – gdzie ten kupuje tom wierszy e.e. cummingsa, wręcza go ukochanej i prosi, by przeczytała wiersz ze sto dwunastej strony.
Lee siedzi sama w łóżku i czyta. Widzimy Elliota w łazience, myślącego o niej. Słyszymy jej głos: „nikt, nawet deszcz, nie ma takich drobnych rąk”. Ten wiersz, Beck, ten wiersz rozwala. Przygotował mnie na to zauroczenie. Budzę się dla ciebie. Codziennie uczę się ciebie. Czuję się coraz bliżej związany z „wierszem ze sto dwunastej strony”.
Dajesz mi cel. Uwielbiam cię obserwować. Zaprzęgasz swoje drobne ręce do pracy nad sobą, kiedy jesteś w nastroju, a często jesteś, przypomina mi się żart z Hannah i jej siostry, w którym Mia Farrow naśmiewa się z Woody’ego Allena, że nadużywanie masturbacji zniszczyło mu zdrowie. Mam nadzieję, że tobie nic nie jest.
Problem ze społeczeństwem polega na tym, że gdyby zwykli ludzie wiedzieli o nas – o tobie, samotnej, przeżywającej trzy orgazmy w ciągu jednej nocy, i o mnie, samotnym, po drugiej stronie ulicy, patrzącym, jak szczytujesz – uznaliby mnie za świra. No, ale wiadomo, że większość ludzi to kretyni do kwadratu. Większość ludzi lubi tanie kryminały, większość ludzi nigdy nie słyszała o Pauli Fox, większość ludzi nigdy nie oglądała Hannah i jej siostry, więc umówmy się, Beck, jebać większość ludzi, dobrze?
Poza tym podoba mi się to, że sama sobie dogadzasz, zamiast otwierać dom i cipę nieodpowiednim facetom. Jesteś odpowiedzią na wszystkie banalne i upraszczające artykuły o „kulturze seksu bez zobowiązań”. Masz swoje standardy, jesteś Guinevere, arturiańską Ginewrą, historią miłosną, czekającą na tego jedynego, a raczej Jedynego, bo założę się, że marzysz o takim zaczynającym się od wielkiej litery. Marzysz o m n i e. Dziś wszyscy chcą mieć wszystko już, natychmiast, ale ty jesteś gotowa zaczekać, dajesz sobie radę
z pomocą „takich drobnych rąk”.
Twoje nazwisko było doskonałym punktem wyjścia. Na szczęście dla nas na świecie żyje niewiele kobiet nazywających się Guinevere Beck – raptem jedna. Pierwsze, co musiałem odnaleźć, to twój adres, ale cóż, internet stworzono z myślą o miłości. Twój profil na Twitterze, Beck, powiedział mi o tobie bardzo dużo:
Guinevere Beck @TheUnRealBeck
Nie miewam niewypowiedzianych myśli. Spisuję historie. Czytam je. Rozmawiam z nieznajomymi. Na wyspie Nantucket mam kumpli z sąsiedztwa, w Nowym Jorku kumpele na
imprezy.
Twoje wiele mówiące biogramy, zamieszczane na platformach, na których zakładasz blogi (może wolisz je nazywać esejami?), i wpisy (czy dla ciebie to już popisy literackie?), pełne wyraźnych aluzji, a także wiersze, czasem je piszesz, z nich również można się czegoś o tobie dowiedzieć. Jesteś pisarką, urodziłaś się i wychowałaś w Nantucket, żartujesz z wyspiarskiej endogamii (ciebie to ominęło), z żeglowania (śmiertelnie boisz się żaglówek) i z alkoholizmu (twój ojciec zapił się na śmierć, często o tym piszesz). Twoją rodzinę, paradoksalnie, łączą ścisłe i zarazem luźne więzy. Nie wiesz, jak żyć tutaj, w mieście, gdzie nikt nikogo nie zna, chociaż masz za sobą cztery lata doświadczenia, uzyskałaś bowiem licencjat na Uniwersytecie Browna. Dostałaś się z listy rezerwowej, wciąż jesteś przekonana,
że musiała zajść jakaś pomyłka. Lubisz polentę i batony o smaku placka z wiśniami. Nie robisz zdjęć jedzeniu, nie pstrykasz fotek na koncertach, ale korzystasz z Instagrama (wrzucasz tam same starocie, fotografie zmarłego ojca, obrazki z plaży i scenki, których nie
możesz pamiętać). Masz brata Clyde’a. (Twoi rodzice naprawdę nie mieli talentu do wymyślania imion). I siostrę Anyę. (No, tu ich nieco olśniło). Z informacji zawartych w księdze wieczystej twojego domu wynika, że budynek od zawsze należał do rodziny.
Wywodzisz się z farmerskiego rodu, lubisz mówić, że nie p o c h o d z i s z z Nantucket, lecz twoja rodzina tam się o s i e d l i ł a. Prostujesz i dementujesz, jesteś jak ostrzeżenie na paczce papierosów. Anya jest wyspiarką, nigdy nie wyjedzie. Jest jak duże dziecko, niczego nie pragnie bardziej jak spacerów po plaży i jasnego podziału na lato pełne ludzi i pustkę typową dla sezonowej mekki turystów.
Ma hopla na punkcie waszego ojca. Piszesz o niej w swoich opowiadaniach, ubierasz ją w szaty małego chłopca albo starzejącej się niewidomej kobiety, a raz nawet wiewiórki, która zabłądziła, jednak zawsze wiadomo, że chodzi ci o siostrę. Czujesz w stosunku do niej zazdrość. (Jak to możliwe, że Anya nie ma za grosz ambicji?). A jednocześnie ci jej żal. (Jak to możliwe, że zupełnie brakuje jej ambicji?).
Clyde jest najstarszy, prowadzi rodzinną firmę taksówkarską działającą na wyspie. Ma żonę i dwoje dzieci, jest typową głową rodziny. To oczywiste, kiedy spojrzy się na jego zdjęcie w gazecie: strażak ochotnik, standardowy, uwielbiający skórzane ciuchy model amerykańskiego mężczyzny. Twój ojciec był typowym małomiasteczkowym ochlapusem, czasem usiadł za kółkiem po kielichu albo pił pod sklepem, na co twój brat zareagował, stając się jego przeciwieństwem – trzeźwym, do bólu trzeźwym, obywatelem. Gdybyś urodziła się jako pierwsza, mogłabyś przejąć rodzinny biznes. Ale byłaś klasycznym drugim dzieckiem, nieźle sobie radziłaś w szkole, przez całe życie nosiłaś łatkę tej, która dobrze „rokuje”, tej, która „wyrwie się” z wyspy.
Internet to piękna rzecz. Godzinę po naszym pierwszym spotkaniu wysłałaś tweeta: Czuję cheeseburgery. #UtyjęPrzezToBistroNaRogu Powiem ci szczerze, że trochę się przejąłem. Może jednak nie jestem wyjątkowy. Nie wspomniałaś o mnie ani o naszej rozmowie.
„Rozmawiam z nieznajomymi” – napisałaś w swoim biogramie na Twitterze. Rozmawiam z nieznajomymi. Kurwa, Beck, co to ma być? Dzieciom nie wolno rozmawiać z nieznajomymi, ale przecież ty jesteś dorosła. A może nasza rozmowa nic dla ciebie nie znaczyła?
Czy jestem po prostu kolejnym nieznajomym? Czy twój biogram na Twitterze służy subtelnemu zasygnalizowaniu, że jesteś laską żebrzącą o uwagę, nieprzestrzegającą żadnych standardów, gotową dać posłuch byle palantowi, który cię zaczepi? Czy jestem dla ciebie nikim?
Nawet nie wspomnisz o facecie z księgarni? Kurwa, może się pomyliłem? Może nic nas nie łączy. Ale zacząłem ci się przyglądać i zauważyłem, że nie piszesz o tym, co naprawdę ważne. Nie dzielisz się mną z tymi, którzy obserwują twój profil. Twoje życie w sieci jest jak rewia, więc w sumie to, że nie wspomniałaś o mnie w swoim monologu, oznacza, że mnie pragniesz. Może nawet bardziej, niż sądziłem, bo właśnie w tej chwili twoja dłoń znowu wędruje w dół, do cipki.
Twój adres również wyciągnąłem z internetu. Bank Street. Numer 51. No bez jaj! To nie jest huczący ul Midtown, w którym uwijają się pszczoły robotnice. To wypasiona, senna, absurdalnie droga i bezpieczna nieruchomość w West Village. Tu się nie da stać pod klatką, tu się trzeba wmieszać w pretensjonalny tłum i do niego dopasować. Idę do szmateksu, kupuję garnitur (mogę być biznesmenem, kierowcą albo utrzymankiem), kombinezon stolarski i pas
na narzędzia (mogę być złotą rączką podczas przerwy obiadowej) i dres (mogę być dupkiem dbającym o swoje cenne ciało). Na pierwszą wizytę wkładam garnitur i muszę ci powiedzieć, Beck, że podoba mi się w twoim budynku. Kamienica stanowi kwintesencję dawnego Nowego Jorku. Rozglądam się, czy ulicą nie przechodzą Edith Wharton i Truman Capote, czy nie trzymają w ręku papierowych kubeczków z kawą, czy nie wyglądają jak w najlepszych latach, jak gdyby przeleżeli cały ten czas zanurzeni w formaldehydzie. Przy tej ulicy mieszkają księżniczki, przy tej ulicy umarł Sid Vicious, dawno temu, kiedy księżniczki rosły w łonach matek, a Manhattan był jeszcze cool. Stoję po drugiej stronie ulicy, okna w twoim mieszkaniu są otwarte (nie masz zasłon), patrzę, jak wlewasz do miseczki owsiankę z torebki. Nie jesteś księżniczką.
Wpis na Twitterze potwierdza, że wygrałaś na jakiejś loterii nieruchomości:
Niech to nie zabrzmi jak @AnnaKendrick47, ale kocham was, kujony z @BrownBiasedNYC, i nie mogę się doczekać przeprowadzki na Bank St.
Siadam na stopniach i gugluję. Brownstone Biased Lottery to konkurs na esej, rozpisany z myślą o absolwentach Uniwersytetu Browna, którzy wybierają się na studia magisterskie w Nowym Jorku i potrzebują zakwaterowania. Mieszkanie przy Bank Street od wielu lat należy do rodziny Brownów (cokolwiek to dokładnie znaczy). Chcesz zostać panią magister sztuki, będziesz studiowała beletrystykę, nic zatem dziwnego, że wygrałaś taki konkurs. Anna Kendrick to aktorka, grała w Pitch Perfect, filmie o dziewczynach z college’u, które startują w przeglądach zespołów a cappella. Widzisz w niej odbicie siebie, co jest zupełnie bez sensu. Obejrzałem Pitch Perfect, ta dziewczyna na pewno nie prowadziłaby takiego życia jak twoje.
Ludzie przechodzą pod oknem twojego lokum znajdującego się na wysokim parterze i nie zatrzymują się, nie zaglądają do środka, chociaż mieszkasz w nim jak na wystawie. Masz dwa okna, oba otwierasz na oścież, na szczęście ruch tu niewielki. To wyjaśnia, dlaczego łudzisz się poczuciem prywatności. Wracam następnego wieczoru (w tym samym garniturze, cóż poradzić?). Paradujesz po mieszkaniu naga przy otwartych oknach. N a g a! Ponownie siadam na stopniach po drugiej stronie ulicy, nie zauważasz mnie, nikt nie widzi ciebie ani mnie, czy wszyscy są, kurwa, ślepi?
Mijają dni, denerwuję się. Zbyt często tak chodzisz, to niebezpieczne, wystarczy, że trafi się jeden psychol, zobaczy cię w środku i postanowi cię odwiedzić. Kilka dni później wkładam strój stolarza i wyobrażam sobie, że zabijam deskami twoje okno, żeby ochronić tę witrynę sklepową, którą nazywasz domem. Uważam tę okolicę za bezpieczną, naprawdę taka jest, ale panuje tu cisza jak na cmentarzu.
Mógłbym udusić jakiegoś staruszka pośrodku ulicy i zapewne nikt nie wyszedłby z domu, żeby mi w tym przeszkodzić. Wracam w garniturze (lepsze to niż kombinezon), na głowie mam czapeczkę New York Yankees, którą znalazłem w innym second handzie. Chodzi o to, żebyś zbyt łatwo mnie nie rozpoznała, ale ty nie zwracasz uwagi. Mężczyzna mieszkający w twoim budynku wchodzi po schodkach (to tylko trzy stopnie) prowadzących do drzwi wejściowych (są niezamknięte!), znajdujących się blisko, tak blisko twojego mieszkania.
Gdyby chciał (a kto by nie chciał?), mógłby się przechylić przez barierkę, zapukać w szybę i się przywitać. Przychodzę w ciągu dnia, przychodzę nocą i zawsze, kiedy tu jestem, masz otwarte okna. Zupełnie jakbyś nigdy nie oglądała wieczornych wiadomości albo horrorów. Siadam na stopniach kamienicy stojącej po drugiej stronie tej cichej, czystej uliczki, dokładnie naprzeciwko twojego budynku, i udaję, że czytam Poor George Pauli Fox, że wysyłam esemesy do business partnerów (ha!) albo że dzwonię do przyjaciela, który się spóźnia, i głośno zgadzam się zaczekać kolejne dwadzieścia minut. (Robię to na użytek sąsiada, który być może gdzieś tu się kryje i podejrzliwie spogląda na siedzącego na schodkach mężczyznę; widziałem mnóstwo takich filmów).
Polityką otwartych drzwi zapraszasz mnie do swojego świata. Przy dobrym wietrze dolatuje do mnie zapach twoich ulubionych mrożonek i słyszę, jak puszczasz Vampire Weekend, a kiedy udaję, że ziewam, i spoglądam w górę, widzę, jak wałkonisz się, ziewasz, oddychasz.
Czy zawsze byłaś taka? Ciekawe, czy w taki sam sposób zachowywałaś się w Providence. Czy paradowałaś po mieszkaniu, jakbyś chciała pokazać swoim wyrafinowanym sąsiadom, że lubisz chodzić naga albo półnaga, że jesteś uzależniona od mikrofalówki i że onanizując się, krzyczysz na całe gardło? Mam nadzieję, że nie. Mam nadzieję, że jest w tym jakaś logika, którą wyjaśnisz mi w swoim czasie. I ten twój komputer, jakbyś musiała przypominać swojej wyimaginowanej publiczności, że piszesz, podczas gdy my (ja) wiemy, kim naprawdę jesteś: aktorką, ekshibicjonistką.
Muszę być czujny. Jednego dnia przylizuję włosy, drugiego zostawiam je potargane. Muszę pozostać niezauważony przez tych, którzy nie zauważają innych ludzi. Gdyby przeciętnemu człowiekowi powiedzieć, że jest dziewczyna, która otwiera okna w mieszkaniu i świeci gołym tyłkiem, dyskretnie obserwowana przez zakochanego w niej chłopaka siedzącego po drugiej stronie ulicy, uznałby mnie za świra. Ale to ty jesteś wariatką. Tyle że nikt cię tak nie nazywa, bo masz cipkę, do której wszyscy chcą się dobrać, podczas gdy ja i całe moje istnienie jesteśmy wstrętni twoim sąsiadom.
Mieszkam na piątym piętrze w budynku bez windy w Bed-Stuy. Nie dałem dupy Studenckiej Kasie Pożyczkowej Uniwersytetu Frajerów. Płacą mi na lewo, mam telewizor i antenę. Ci ludzie nawet patykiem nie chcieliby tknąć mojego fiuta. Twoja cipka, o!, to co innego.
Popijam kawę, siedząc na schodkach po drugiej stronie ulicy, ściskam w dłoni zrolowany egzemplarz „Wall Street Journal”, oddycham i patrzę na ciebie. Nigdy nie zakładam dresu, zmuszasz mnie, Beck, bym się przebierał. Mijają dwa tygodnie i ze swej kwatery wytacza się korpulentna matrona. Wstaję, upieprzony, ale dżentelmen.
– Witam panią – mówię i oferuję pomoc.
Przyjmuje ją.
– Czas najwyższy, żebyście wy, młodzi, nauczyli się dobrych manier – mówi chrypiącym głosem.
– Całkowicie się z panią zgadzam – odpowiadam. Kierowca jej limuzyny otwiera drzwi. Kiwa do mnie głową. Jesteśmy jak bracia. Mógłbym to robić wiecznie. Znów siadam na stopniu.
Czy to dlatego ludzie tak bardzo lubią reality shows? Twój świat jest dla mnie cudem. Widzę, jak się wylegujesz (w bawełnianych majtkach Victoria’s Secret, które kupujesz hurtowo w sieci; któregoś dnia dostrzegłem, jak otwierasz paczkę) i jak nie śpisz (siadasz na kanapie i czytasz jakieś bzdury w necie). Nachodzi mnie myśl: a może szukasz informacji o przystojnym facecie z księgarni? Tylko m o ż e. W tym samym miejscu piszesz, wiążesz włosy w kok, siadasz wyprostowana i przebierasz palcami po klawiaturze jak króliczek, aż w końcu masz dość, sięgasz po żółtozieloną poduszkę – tę samą, którą kładziesz pod głowę, gdy ucinasz sobie drzemkę – i dosiadasz ją jak dziką bestię.
Rozładowujesz napięcie. Wreszcie zasypiasz. Twoje mieszkanie jest cholernie małe.
Napisałaś na Twitterze:
Mieszkam w pudełku po butach. Ale nie szkodzi, bo nie trwonię kasy na blahniki. @BrownBiasedNYC #bunt
i:
Nawet kubek z #BrownUniversity jest większy niż moje mieszkanie. @BrownBiasedNYC #nieruchomości #NYC
i miałaś rację.
Nie ma kuchni, jest tylko aneks, w którym sprzęty upchnięto jak towar na wyprzedaży w Bed Bath & Beyond. Z twoich tweetów przebija niechęć do tego miejsca. Dorastałaś w wielkim domu z podwórzem od frontu i od tyłu. Lubisz przestrzeń. To dlatego otwierasz okna. Nie potrafisz być sama ze sobą, a gdy okna są zamknięte, czujesz się odcięta od świata.
Twoi sąsiedzi żyją spokojnie, jak dzieci – limuzyny odbierają ich z pobliskich rezydencji i odwożą pod koniec dnia – a ty dusisz się w pokoju przeznaczonym dla pokojówki albo dla golden retrievera ze skręconą kostką. Nie mam do ciebie pretensji. Łączy nas miłość do West Village i jeśli mógłbym się tu przeprowadzić, zrobiłbym to, nawet gdybym miał powoli wariować od klaustrofobii. Dokonałaś słusznego wyboru, Beck. Twoja matka się myliła.
Mama mówi, że „dama” nie powinna mieszkać w klitce. @BrownBiasedNYC #maminalogika #niedama Tweetujesz częściej, niż piszesz. Być może dlatego beletrystykę będziesz studiowała w The New School, a nie na Uniwersytecie Columbia. Columbia odrzuciła twoje podanie. Dobrze, że odmowę przysyłają na piśmie, bo przynajmniej można ją podrzeć albo spalić. #nicizColumbii #MówiSięTrudnoŻyjeSięDalej
Racja. Żyje się dalej. The New School to mniej prestiżowa uczelnia, ale jesteś lubiana przez wykładowców i studentów. W wielu zajęciach możesz uczestniczyć wirtualnie, co jak dla mnie stanowi kolejny cios w tracący na znaczeniu elitarny system zwany studiami wyższymi.
To dla ciebie szansa zrobienia postępów w pisaniu – gdybyś tylko spędzała mniej czasu na tweetowaniu i czochraniu bobra… Ale powiem ci uczciwie, Beck, gdybym był tobą, też bym biegał na golasa.
Lubisz nadawać imiona rzeczom. Ciekawe, jak byś nazwała mnie. Na Twitterze wypróbowujesz nazwy dla swojego mieszkania:
Może #KlitkaMniejszaOdTrumny
Albo #KącikDoOglądaniaPitchPerfect
Albo #MieszkanieWSchowkuNaMatęDoJogi
Albo: #MiejsceWKtórymKiedyWyjrzyszZaOknoZobaczyszPrzyglądającegoCiSięFacetaZKsięgarniIUśmiechnieszSięIPomachaszTaksiarz trąbi, bo jakiś wypachniony dupek, wyglądający niczym postać z brudnopisu Breta Eastona Ellisa, która nigdy się nie zmaterializowała, przechodzi przez ulicę, nie patrząc, czy nic nie jedzie. Rzuca nieszczere „sorry” i przeczesuje palcami blond włosy.
Ma za dużo włosów. Wchodzi po schodkach, jakby były jego, jakby zbudowano je właśnie dla niego, i drzwi się otwierają, zanim goguś do nich dotrze, i to t y je otwierasz i jesteś tam, prowadzisz go do środka i całujesz, zanim drzwi się zamkną, i teraz twoje dłonie… „takie drobne ręce” …toną w jego włosach i nie widzę was, dopóki nie wejdziecie do salonu, i on opada na kanapę, a ty zdejmujesz koszulkę i siadasz mu na kolanach i kręcisz tyłkiem jak striptizerka, i to nie w porządku, Beck. Ściąga twoje bawełniane majtki i wymierza ci klapsa, a ty krzyczysz. Przechodzę na drugą stronę ulicy, opieram się o drzwi twojego budynku, bo muszę to usłyszeć.
– Przepraszam, tatusiu! Przepraszam!
– Powtórz, dziewczynko.
– Przepraszam, tatusiu.
– Niegrzeczna dziewczynka.
– Tak, niegrzeczna.
– Chcesz klapsa, tak?
– Tak, tatusiu, chcę, żebyś dał mi klapsa.
Jest w twoich ustach. Warczy na ciebie. Uderza cię. Co pewien czas przechodzi Truman Capote, spogląda, reaguje i odwraca głowę. Nikt nie zgłosi tego na policję, bo nikt nie chce się przyznać, że się przyglądał. Ponieważ to jest Bank Street, do kurwy nędzy. Pieprzysz się z tym kolesiem, a ja wracam na swoją stronę ulicy, skąd widzę, że on nie kocha się z tobą.
Łapiesz go za włosy – ma za dużo włosów! – jakby to miało ocalić ciebie i twoje opowiadania. Zasługujesz na coś lepszego. Czuję się źle, widząc, jak cię obłapia tymi wielkimi, słabymi łapskami, którymi nigdy nie pracował, i jak, zrobiwszy swoje, wymierza ci klapsa w pupę. Schodzisz z niego i próbujesz się przytulić, on cię odtrąca, pozwalasz mu palić u siebie, używa twojego kubka z Uniwersytetu Browna – większego niż mieszkanie – jako popielniczki, oglądasz Pitch Perfect, on pali, wysyła esemesy i ma cię gdzieś. Wyglądasz na smutną i oczywiście jesteś smutna. On nie jest twoją sto dwunastą stroną, ja nią jestem.
Skąd ta pewność? Trzy miesiące temu, zanim się poznaliśmy, napisałaś na Twitterze:
Powiedzmy wszyscy wreszcie szczerze, że poznaliśmy #eecummings przez #Hannahijejsiostry. Ok. Uff! #KoniecWciskaniaKitu #KoniecPretensji
Widzisz, że rozmawiałaś ze mną, zanim w ogóle mnie poznałaś?Kiedy ten blond mizogin wreszcie wychodzi, nie ma pod pachą Desperate Characters Pauli Fox. Stawia kołnierz i dmuchnięciem odgarnia włosy z czoła, żeby nie wpadały do oczu. Przed chwilą cię wykorzystał, nie jest twoim przyjacielem, muszę już iść. A tobie przydałby się prysznic.