Do komponowania potrzebuje gitary i laptopa. Dzięki nim tworzy muzykę, gwarantującą mu pełnię artystycznego wyrażania się. Jeden z najważniejszych przedstawicieli współczesnej muzyki elektronicznej – Christian Fennesz – opowiada o tym, dlaczego nie chciałby już grać w żadnym zespole, jakim był kuratorem na Off Festivalu, dlaczego prywatnie nie słucha elektroniki i jak to się stało, że jego ostatni album „Bécs” ma rockową duszę.
Zaczynałeś karierę w zespołach Blank czy Maische, które grały przede wszystkim muzykę stricte gitarową. Nie masz czasem ochoty stać się na powrót rockmanem? Czy jednak jest to dla ciebie rozdział zamknięty?
To działo się tak dawno temu, jeszcze w latach 80. Byłem wtedy młodym, podekscytowanym wszystkim, co działo się wokół, człowiekiem, dla którego gra w zespole muzycznym była spełnieniem marzeń. Dzisiaj wspominam te czasy bardzo dobrze, ale nie tęsknię za byciem ponownie członkiem jakiejś kapeli. Zbyt cenię sobie pracę indywidualną i z wybranymi artystami. Granie w zespole jest satysfakcjonujące i przynoszące radość tylko, gdy pomiędzy wszystkimi jest chemia. Z doświadczenia wiem, że ta dość szybko ulatuje i rodzą się różnego rodzaju frustracje i pretensje. Będąc artystą solowym, mogę sobie pozwolić na większą swobodę i pełniejsze wyrażanie siebie przez muzykę. Nic i nikt mnie nie ogranicza. Jest to dla mnie niezwykle cenne i za nic w świecie z tego nie zrezygnuję. I proszę, nie zrozum mnie źle, uwielbiam współpracować z ludźmi, dlatego tak chętnie nagrywam wspólne płyty z innymi muzykami. Tyle, że nie jest to nigdy długoterminowa współpraca, dlatego chemia, o której wspomniałem, nie ma szansy wyparować.
Pociąg do gitar nigdy do końca u ciebie nie przeminął. Szczególnie słychać to na twoim ostatnim albumie Bécs. Pojawia się tam sporo żywych instrumentów, przez co brzmienie płyty jest chropowate, brudne.
To prawda, nigdy nie porzuciłem gitary na rzecz laptopa. Raczej starałem się połączyć te dwa światy, np. wykorzystując gitarowe sample, które wplatałem w struktury kompozycji. Czasami gitary były bardziej ukryte pod powierzchnią elektronicznych dźwięków, czasami bardziej uwypuklone. W przypadku Bécs można mówić o tym drugim wariancie. Najzabawniejsze jest to, że nie potrafię ci powiedzieć, dlaczego brzmienie tego albumu jest brudne i chropowate. To nie była absolutnie zaplanowana wcześniej rzecz, którą później zrealizowałem w studiu. Wyglądało to tak, że gdy zacząłem pracę nad Bécs nie miałem na nią pomysłu. Po prostu usiadłem do komputera, wziąłem do ręki jeden, drugi instrument i pozwoliłem, by muzyka sama ze mnie wypływała, bez mojej szczególnej kontroli. Z tego procesu wyszła naprawdę ciekawa rzecz. Podczas nagrywania materiału odwiedzał mnie często dobry przyjaciel, Tony Buck (perkusista współpracujący w przeszłości z Fenneszem – przyp. red.), który utwierdził mnie w przekonaniu, że rockowe oblicze Bécs to dobry pomysł i powinienem iść właśnie w tym kierunku. Nie żałuję tej decyzji.
Wraz z wydaniem Bécs powróciłeś po 13 latach pod skrzydła wytwórni Mego. Jak układa się wasza współpraca i skąd decyzja o powrocie?
To długa i skomplikowana historia, ale postaram się ją w skrócie opowiedzieć. Gdy zdecydowałem się nawiązać współpracę z Mego, byłem jednym z pierwszych artystów, który wypuścił na rynek album sygnowany logiem tej wytwórni. Już wtedy miałem w głowie pomysł, żeby nagrać trzy albumy, które byłyby powiązane ze sobą i stanowiły swoistą trylogię (Hotel Paral.lel, Endless Summer, Bécs – przyp. red.). Chciałem ten plan zrealizować właśnie w Mego. Jednak wytwórnia popadła w kłopoty finansowe i musiała zamknąć działalność, co pokrzyżowało moje plany. Na szczęście jej właściciel – Peter Rehberg – nie poddał się i udało mu się z sukcesem reaktywować Mego. Kiedy zaproponował mi dokończenie trylogii pod jego opieką, nie zastanawiałem się nawet chwili. Brytyjska wytwórnia, z którą współpracuję – Touch – wykazała dużo zrozumienia i nie robiła mi żadnego problemu z faktu, że chcę powrócić do starego labelu. Bo to jest powrót tylko na chwilę: kończę trylogię i wracam do Touch. Przy okazji muszę przyznać, że zawsze miałem szczęście, jeżeli chodzi o wybór wytwórni, z którymi pracowałem. Wiem, że nie każdy artysta może to powiedzieć.
Podczas swojej długoletniej kariery współpracowałeś z wieloma wspaniałymi twórcami, takimi jak Toshimaru Nakamura, Sakamoto czy Mike Patton. Czym się kierujesz, dobierając partnerów do tworzenia wspólnej muzyki?
Przeważnie to inni wybierają mnie, a nie ja ich (śmiech). To dość komfortowa sytuacja. Zgadzam się na wspólną pracę z ludźmi, których cenię i czuję, że łączy nas pewna więź, wspólny sposób patrzenia na muzykę i ogólnie na świat. Granie z osobami, o których wspomniałeś, było dla mnie prawdziwym zaszczytem i niezwykle cenną lekcją. Sporo się od nich nauczyłem, zarówno jako artysta, jak i jako człowiek. Bardzo lubię wchodzić we współpracę z innymi artystami, zawsze jestem otwarty na nowe projekty i nowe muzyczne doświadczenia. To ważne, żeby się nie zamykać w swoim małym, dusznym mikroświecie i nie robić ciągle tego samego. Jako twórca odczuwam ciągłą potrzebę rozwoju, którą mogę zaspokajać właśnie poprzez angażowanie się w różne inicjatywy.
A na scenie czujesz się pewniej, kiedy jesteś na niej sam, czy kiedy towarzyszy ci ktoś jeszcze?
Pod tym względem granie w zespole jest super! Zdecydowanie lepiej czułem się i nadal czuję, kiedy na scenie nie jestem sam. Cała uwaga nie jest wtedy skupiona na mnie. Występy solo są dla mnie za każdym razem niezwykle trudnymi przeprawami, bo muszę wziąć całą odpowiedzialność wyłącznie na siebie. Nie ma na kogo zwalić winy za nieudany występ (śmiech). Jednocześnie jest to też ekscytujące wyzwanie, z którym lubię się mierzyć. Wiem, że muszę dać z siebie wszystko, bo publika od razu wyczuje, jeśli odstawiasz prowizorkę. Praca muzyka to naprawdę ciężka harówka, o czym często się zapomina.
Czy kiedy występujesz solo, zdarza ci się wykonywać utwory, które nagrałeś z innymi artystami? Czy raczej nie stosujesz takich praktyk?
Gram tylko i wyłącznie swoje rzeczy. Mało tego, są to w większości improwizacje jedynie bazujące na materiale, który wcześniej nagrałem. Jeżeli miałbym to zobrazować liczbowo, to jakieś 70% dźwięków, które usłyszysz na moim koncercie, jest improwizowanych. Myślę, że to niezwykle zdrowe podejście z mojej strony. Sprawia, że ciągle muszę wymyślać nowe rzeczy, wykazywać się kreatywnością i pomysłowością. Uwierz mi, że nie jest to łatwe i wymaga ode mnie sporo pracy i samozaparcia. Ale właśnie dlatego wciąż chce mi się grać koncerty na żywo i grać w ogóle. Ciągłe wyzwania, którym chcę i muszę sprostać, to jest to, co mnie napędza. Poza tym, dzięki temu nie nudzę się na scenie, grając w kółko to samo, co na pewno odczułaby też publiczność.
Masz na swoim koncie 7 płyt solowych i wiele „kolaboracji”. O którym ze wszystkich swoich albumów myślisz najcieplej?
Szczerze powiedziawszy nie ma takiego albumu, który cenię najbardziej. Jestem dumny ze wszystkich swoich dzieci. Kocham muzykę, którą stworzyłem wspólnie z Davidem Sylvianem i ze Sparklehorse. Kocham także wszystkie małe projekty, przy których pracowałem, nawet pojedyncze remiksy. Wszystko to było dla mnie fascynującym i ekscytującym doświadczeniem.
Na swoim koncie masz także ścieżki dźwiękowe do filmu. Jak wyglądała twoja praca nad nimi – najpierw oglądałeś dany film i dopiero zaczynałeś komponować do niego muzykę, czy też reżyserzy podpowiadali ci, co chcieliby w filmie usłyszeć? A może wyglądało to jeszcze inaczej?
Reżyserzy, którzy proponują mi napisanie ścieżki dźwiękowej do swoich filmów, znają moją muzykę i wiedzą, co mogę im zaoferować. Dlatego mam pełną wolność artystyczną w tym zakresie. Wiadomo, że na początku odbywamy wstępną rozmowę, ale żaden z filmowców nie narzucił mi nigdy swojej wizji. W takich sprawach ważne jest obupólne zaufanie i mam wrażenie, że jak na razie udało mi się nikogo nie zawieść.
W 2012 roku byłeś kuratorem sceny eksperymentalnej na OFF Festivalu. Jak odnalazłeś się w tej roli?
Nie wydaje mi się, żebym był dobrym kuratorem (śmiech)! Mam za bardzo hermetyczny gust i muzyka, która mi się podoba, rzadko podoba się też innym ludziom. Więc na OFF Festivalu stanąłem przed trudnym zadaniem i z miejsca uprzedziłem organizatorów, że będzie ze mną ciężko. Jednak chcieli zaryzykować. Nie odbyło się bez kompromisów i długich rozmów przy ustalaniu line-upu, ale ostatecznie wyszło chyba całkiem nieźle.
Na koniec powiedz mi, jacy współcześni wykonawcy muzyki elektronicznej zwracają twoją największą uwagę?
Szczerze? Żadni. A to z prostego powodu – nie słucham współczesnej elektronicznej muzyki. Nie odnajduję w niej dla siebie nic ciekawego.
Naprawdę? Ciężko mi w to uwierzyć…
Dokładnie tak jest. Przykro mi, że cię zawiodłem (śmiech). Obecnie w moim domu można usłyszeć dużo jazzu, sprawia mi on najwięcej radości.
rozmawiał | Kamil Downarowicz
zdjęcie | Kevin Westenberg