Od 17 lipca na ekranach polskich kin można oglądać drugą odsłonę kultowej już historii o striptizerach, czyli Magic Mike XXL. Nagie torsy, skąpe stringi i piski rozentuzjazmowanych kobiet – tak podany męski erotyzm to oczywista klisza. Jej negatyw prezentuje jednak zapis, który warto wziąć pod lupę. I to niekoniecznie w fotograficznej ciemni.
Gdy w 2012 roku na ekrany kin wchodził Magic Mike nikt nie spodziewał się po tym filmie czegoś więcej niż głupawej historyjki o kolesiach, którzy hobbystycznie rozbierają się niemal do rosołu. Oczywiście, wszystko na oczach pań łaknących niegrzecznych obrazków. Niemal od razu po premierze okazało się, że opowieść, choć niewymagająca fabularnie i ostatecznie dość prosta i przyjemna w odbiorze, nie jest tylko tandetną opowiastką. Odpowiedzialnych za ten niespodziewany sukces szukać trzeba przede wszystkim po drugiej stronie kamery.
Potrzebujesz MacBooka? Razem z ekspertami Lantre wybraliśmy maszynę dla ciebie 💻🍏👍
Steven Soderbergh, siadając za stery projektu, był już chociażby po filmie Erin Brockovich z oscarową rolą Julii Roberts. Nie zafundował wprawdzie widzom egzystencjalnych rozterek, które drążą mózg długo po wyjściu z kina, ale trudno byłoby powiedzieć, że seans groził zalewem prymitywnego chłamu.
Nową-starą historią z odświeżonym tytułem próbuje nas uwieść tym razem Gregory Jacobs, który zdecydował się wskrzesić jędrnych bohaterów i sprawdzić, co u nich słychać po blisko trzech latach.
Jak pamiętamy z pierwszej części, tytułowy Magic Mike postanowił skończyć z masowym podkręcaniem kobiecego libido podczas występów i wybrał sobie jedno konkretne. Słowem: zakochał się i postanowił żyć długo i szczęśliwie. Mogliśmy domniemywać, że bez pięćdziesięciodolarówek za majtkami i większych planów na przyszłość – raczej trochę biednie. Wydawałoby się, że z XXL przeniesiemy się w zupełnie inną rzeczywistość. Niedokończona to jednak metamorfoza, bo członkowie sławetnej grupy artystycznej chcą wziąć przykład z dawnego lidera i rzucić pracę. Wcześniej jednak pragną wyjść razem na scenę ten ostatni raz. Marzy im się prawdziwie pożegnalne widowisko, którym postawią wyraźną kropkę nad i.
Tort dzielony (nie)sprawiedliwie
To, jak w obu filmach rozgrywana jest kwestia męskiej i kobiecej seksualności wydaje się dość interesującym konceptem. Magic Mike opowiada właściwie bardziej o American Dream niż o seksie. Marzenia o sławie rozpoczynają się jednak w klubie ze striptizem, gdzie nietrudno zauważyć, że męski erotyzm to erotyzm zdobywcy. Tancerze nie są za kulisami upokarzani przez alfonsa, który non stop wrzeszczy, że jak nie zatrzęsą tyłkiem, to mogą wracać do domu. Wręcz przeciwnie, panuje tu atmosfera ogólnego wsparcia, gry zespołowej i poklepywania się po (mocno rozbudowanych) plecach.
Panowie, wychodząc na scenę, chwalą się swoją męskością, testosteronem, grają w jednoznaczną grę z żeńską widownią. Ale z pozycji świadomego rozdawcy przyjemności i jedynego konsumenta ewentualnych korzyści. Pozwalają się kobietom zabawić, ale nie sobą a konwencją. Nie muszą się łasić i próbować przypodobać, bo wiedzą, co mają do zaoferowania. Nie ma tu miejsca na kompleksy czy kupczenie cielesnością. To klarowny biznes z jasno określonym podziałem ról. Od razu pojawia się myśl, że kobiecość w podobnej stylistyce ma coś z upokorzenia, taniego rozdawnictwa, które rozpaczliwie próbuje się uczynić, choć odrobinę bardziej opłacalnym. Nawet jeśli nie zawsze jest aż tak źle, to nieśmiało artykułowane może być lepiej niełatwo da się wywindować na poziom męskiego komfortu.
Możesz tylko popatrzeć
Męskie ciało w tym kontekście traktowane jest jak prezent, ale taki, który można oglądać (i dotykać) jakby przez szybę. Ani przez chwilę nie staje się ono oddzielonym od człowieka towarem, który można po prostu wziąć z półki. Nie ma miejsca na chamskie gwizdy i prostackie macanki. Nawet jeżeli oglądamy wijących się panów i wypięte w stronę publiczności pośladki jasne jest, kto tu komu, co oferuje i dokąd może się posunąć każda ze stron.
Kiedy na scenie pojawia się Mike (Channing Tatum) wszyscy wiedzą, na jakich prawach odbywa się show. Jest tu przestrzeń wyłącznie na podziw, a o tym, co się wydarzy, decyduje finalnie wyłącznie mężczyzna. Brak tu opcji utrata kontroli, która w wersji female wyraża się aż nazbyt często w okrzykach: no dalej, pokaż cycki, ile można czekać!.
Owy brak utowarowienia wyrasta z przekonania, że to, co dzieje się na scenie po stronie striptizerów to sytuacja nadzwyczajna. Przecież mężczyzna nie musi się ścigać ze światem, próbując dać kobiecie przyjemność. W jego osobowość nikt nie wbudował poddaństwa i pozycjonowania się niżej, ciągłego udowadniania swojej wartości i poświęcania. On po prostu jest facetem. I już, dlaczego nie słychać oklasków? Nothing (more) to do here. To zabawa, łatwe pieniądze i potrzeba dawkowanego szaleństwa. Jeśli po występie którykolwiek z nich budzi się rano obok laski, której imienia nie może sobie przypomnieć, nie mamy do czynienia z relacją: femme fatale i jej tancerzyk. Pan Tarzan wyszedł, napiął mięśnie, zareklamował się i sięgnął po należną mu satysfakcję.
Strefa gwarantowanego bezpieczeństwa
Nie czekają też na niego żadne pułapki. Będąc facetem nie ryzykuje, że może być z nim coś nie tak. Nie okaże się (do wyboru): zbyt łatwy, przesadnie oziębły, za śmiały albo wręcz przeciwnie. Realizowana kreacja własnej osobowości wydaje się wiec prostsza i mniej uzależniona od kapryśnych nastrojów. Nie ma przymusu bycia elastycznym i radzenia sobie z kolejnymi rozczarowaniami, które wynikają z dynamicznie zmieniającej się sytuacji.
Jedynym zagrożeniem jest niewystarczające wypełnienie kusych majteczek, ale i tak nie ma problemu. Zawsze znajdzie się jakaś samarytanka, która z uwielbieniem i zrozumieniem pochyli się nad tym drobnym defektem. Nie istnieje praktycznie ryzyko w postaci mocnego złapania za włosy i zdecydowanego wyciągnięcia ze strefy komfortu. Różnica pomiędzy obiektem a przedmiotem nie ma chyba bardziej wyrazistej definicji. Jedynym poważnym ograniczeniem jest to, że nawet gdy sytuacja zakulisowa nie prezentuje się specjalnie kolorowo, striptizerowi nie wypada wypłakiwać się koledze w naoliwione ramionko. Do końca trzeba zachować twarz (i ciało) prawdziwego samca alfa. I nie ma, że boli. Trzeba być twardym zawodnikiem, co ostatecznie trudno uznać za aż przytłaczający obowiązek.
Reguły gry
Oddając sprawiedliwość rzeczywistości, Magic Mike, a już szczególnie ten z dopiskiem XXL nie są opowieściami o samczych zawodach bez prawa do jakichkolwiek niuansów. Są swobodną trawestacją sposobu, w jaki postrzega się męskość wrzuconą w tradycyjnie pojmowane przez społeczeństwo kobiece przymioty. Wszystko w tonie nieco rubasznego żartu łamanego na szczeniackie wybryki. To przecież nie jest historia serio. Bardziej zabawa i chwilowa sława niż przymus zarabiania pieniędzy.
Magic Mike, który na moment postanawia powrócić na scenę, by wraz z kumplami będącymi w biznesie już tylko jedną nogą dać ostatni występ, kieruje się wyłącznie potrzebą hedonistycznego błysku. Fundowanego równocześnie sobie i rozchichotanym entuzjastkom męskich wdzięków. Układ jest czysty.
Tekst: Karolina Rudnik