Eksperyment społeczny

Lidia Pańków jest dziennikarką i redaktorką. Na co dzień zajmuje się zagadnieniami centum i peryferii oraz szeroko pojętą kulturą wizualną. W maju ukazał się jej debiutancki reportaż „Bloki  w słońcu. Mała historia Ursynowa Północnego”. W rozmowie z nami opowiada m.in. o pracy nad książką oraz zawłaszczonej przez konsumpcję kulturze miejskiej. Tłumaczy też, dlaczego nie chciała walczyć z wizerunkiem Ursynowa jako blokowiska.

Pamięta Pani moment, w którym pomyślała, że napisze książkę o Ursynowie?

To było po kilku spotkaniach z bohaterami w 2010 albo w 2011 roku, czyli naprawdę dawno. Wtedy spotkałam się między innymi z panem Ryszardem Stryjeckim, który prowadził plener rzeźbiarski, panią Ireną Bajerką, która była projektantką zieleni, architektami Olgierdem Jagiełłą i Jerzym Szczepanikiem-Dzikowskim, którzy dziś prowadzą renomowaną pracownię architektoniczną JEMS Architekci. Odbyły się rozmowy, przystąpiłam do spisywania wywiadów i zaczęły mi się wyłaniać małe formy tekstów. To oczywiście potem zginęło w tysiącach poprawek i zmian koncepcji. Cały pomysł radykalnie ewoluował. Ze strony wydawnictwa dochodził proces redakcji, bardzo staranny, który trwał rok. Współpraca z panem redaktorem Łukaszem Najderem była bardzo intensywna. Ostateczny kształt wyłaniał się przez pięć lat, czyli bardzo długo.

Różowa książki okładki o Ursynowie

Oferta pracy w HIRO

Lubisz tematy związane z muzyką, filmem, modą i chcesz współtworzyć życie kulturalne twojego miasta? Dołącz do ekipy HIRO! Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się więcej


W książce pojawia się sformułowanie „eksperyment społeczny” na określenie Ursynowa. Jakie były jego główne założenia?

W warstwie planowania architektonicznego miał  być pomyślany taki sposób organizacji przestrzeni, który zachęci ludzi do spotkań. Taką rolę miały pełnić np. pieszociągi –  przestrzenie, w których ludzie mieliby się widywać przy takich zwykłych czynnościach, typu wizyta w pralni, która zresztą nigdy nie powstała. Nie powstało też Biuro do Rozmów z Mieszkańcami, dzięki któremu spółdzielna dowiadywałaby się o oczekiwaniach mieszkańców. Natomiast ruszyło coś, co nazywało się Zespołem Klubów Mieszkańców i punkty terapii dla potrzebujących pod egidą ośrodka Synapsis. Poświęcam jej rozdział „Popielniczki”. Pojawiły sie też kluby dla dzieci, gdzie cały dzień dostępni byli pedagodzy do opieki i animacji. Za darmo, bez konieczności zapisywania dziecka. Wprawdzie działały krótko, ale to wszystko działo się na etapie projektowania. Animatorzy, terapeuci, psycholodzy z grupy Synapsis, która ewoluowała z Młodzieżowego Ośrodka Leczenia Nerwic kierowanego przez Kazimierza Jankowskiego, współpracowali z projektantami w czasie powstawania planu Ursynowa Północnego. Jedno z drugim było sprzężone.

Wiemy, że był konkurs na osiedle „Ursynów Północny”, więc możemy założyć, że mogło on wyglądać inaczej. Myśli Pani, że lepiej?

Oglądanie innych planów konkursowych było bardzo ciekawe. W większości nie były równie dobre, co wygrane, ale na pewno ciekawe do snucia historii alternatywnych. Powstał m.in. projekt bloków w układach koncentrycznych i inny – zwany Ursynowskimi Plantami, z dominacją terenów zielonych. Projekt, który wygrał, miał jednak w sobie założenie różnorodności kubatur budynków i układów, która została jeszcze bardziej rozwinięta, gdy pojawił się nowy projektant generalny, czyli Marek Budzyński. W tym sensie trudno mi sobie wyobrazić, że mógłby wyglądać lepiej, nie mam takiego wrażenia. Natomiast mógłby mieć lepsze wykończenia, gdyby realia historyczne nie były takie, jakie były.

Dwóch mężczyzn na tle bloku

Na Ursynów „zasiedlano” artystów, designerów, mieszkali tam opozycjoniści. Skąd więc łatka przede wszystkim blokowiska?

Przyznam, że nie miałam poczucia „misji”. Że będę pisać coś, co pozwoli myśleć ludziom o Ursynowie inaczej niż o blokowisku. Od początku miałam wrażenie, że on jest odrębny, ma swoją mitologię i legendę, mnóstwo fanów, aktywnych m.in na portalu  ursynów.org, gdzie trafiły setki archiwalnych fotografii. Myślę, że gdybym czuła, że to blokowisko, które muszę odczarować, mogłabym mieć poczucie zadania, z którego trzeba się celująco wywiązać. I to by mnie zmęczyło. Trzymałam się faktów. Nie chciałam też ulec modzie na „socmodernizm”, bardzo popularnej wśród młodych ludzi. Chciałam uniknąć naiwnego zachwytu. Zależało mi na pokazaniu, że projekt ten miał wiele dobrych założeń. Interesowała mnie też warstwa humanistyczna, ludzka. Nie rozpatrywałam tego w kategoriach ideologicznych. W książce jest w ogole jeden jedyny rozdział pt. „Hece”, który przedrukowała prasa, gdzie pojawiają się wątki eksponujące klęskę planowania i wykonawstwa w warunkach realnego socjalizmu.  Jest trochę sensacyjny i zgodny z tym, co sobie wyobrażamy, ale ja chciałam pisać uniwersalnie. To miała być historia o zamieszkiwaniu, o nadziejach.

Przywołuje Pani postać Juliana Ursyna Niemcewicza, wskazując  na początki dzisiejszego Ursynowa. Chronologiczna staranność, linearna ciągłość czy chęć odklejania łatki socjalistycznego projektu?

To ciekawe pytanie. Jest takie przekonanie, że architektura wielopłytowa to  szkaradzieństwo i gdyby historia potoczyła się inaczej, gdyby w Polsce nie było komunizmu…, takie gdybanie. I to nas odsyła do folwarków, jakiejś pańszczyzny, wsi trochę sielskich, trochę biednych. Wyłania się obraz, który trudno traktować poważnie tak naprawdę. Przywołuję Niemcewicza, bo jego fantazje skojarzyły mi się z fantazjami ówczesnych architektów, Budzyńskiego czy Bajerskiej. On był ogrodnikiem, oprócz tego że ziemianinem i należał do elity. Wymiar ekologiczny był dla niego bardzo ważny. Myślał przede wszystkim, że zrealizuje swoje wizje kameralnego życia ze zwierzętami. I ja próbuję przywołać owo pragnienie sielskości, które w projekcie Budzyńskiego wraca. To mnie interesowało –  zestawienie wyobrażeń z kompletnie różnych porządków. Pierwsze zdanie, na które wszyscy zwracają uwagę, że o mały włos a Ursynów byłby Ameryką albo Waszyngtonem, nie tylko odsyła do fascynacji amerykańskich Niemcewicza, który planował tak nazwać swoją posiadłość, ale też do tego, że mnóstwo ludzi projektowało swoje wizje na Ursynów: że to lepszy świat, że odpowiada pewnej wizj szczęśliwości. To się kojarzy z ówczesnymi wyobrażeniami ludzi z bloku wschodniego o  ładzie amerykańskim.

Zastanawiam się, co by było gdyby nie powstał pomysł zbudowania w kilka lat od zera nowego osiedla.

Myślę, że powstałoby miasteczko Wilanów. Pewnie nie wyewoluowalibyśmy w stronę surowego, skandynawskiego krajobrazu. Może mielibyśmy Kabaty do n-tej potęgi. Ale myślę też, ze Ursynów Północny, otwierający to całe pasmo, nadaje reszcie pewnego oddechu. Idea przestrzeni, harmonii architektury i zieleni rozciąga się z tzw. bramy ursynowskiej na Imielin i Natolin.

W jaki sposób mieszkańcy innych dzielnic patrzyli na budowę Ursynowa?

Dla jednych to było marzenie o nowoczesności, o komforcie dużego mieszkania, metrze, superkomunikacji. Dla innych, np. ludzi z Saskiej Kępy czy Żoliborza,  Ursynów jawił się jako istny koniec świata. Zderzały się zupełnie nieprzystajace do siebie wizje. Myślę, że nadal tak jest.

Mężczyzna w garniturze, kobieta z kokiem i rudy chłopiec w bluzce w paski

Przeprowadzka była czymś godnym pozazdroszczenia czy aktem zsyłki?

Jedno i drugie. Z jednej strony mieszkania były duże i jasne, więc rodziny wyobrażały sobie, że wreszcie będą miały superkomfort, doświadczą namiastki nowoczesności w wersji skandynawskiej, czy szerzej europejskiej, bo pojawiały się już meble „kontiki”, czyli taka Ikea produkowana w Polsce. Z drugiej strony wśród mieszkańców dawnej Warszawy Ursynów mógł budzić wrażenie zsyłki, jakiegoś rodzaju kompromisu.

Już wtedy, wiele lat temu, współpracujący z zespołem Marka Budzyńskiego socjolog Krzysztof Herbst zastanawiał się, jak zbudować wokół Ursynowa dobry PR. Mam wrażenie, że to pytanie nadal jest aktualne.

Na pewno trudno jest mu konkurować z Mokotowem, Żoliborzem, Saską Kępą czy Ochotą, gdzie np. w starej zabudowie otwierają się jakieś małe agencje mediowe, domy produkcyjne. Na Ursynowie nie zaistnieje w takim wymiarze jak we wspomnianych dzielnicach kultura targów śniadaniowych i  rozciągającej się na wiele godzin cappucino w knajpie. Ursynów nie ma takiej tkanki.. Ale wydaje mi się, że ma za to potencjał dzielnicy rodzinnej albo studenckiej. Sprawia wrażenie miejsca umiarkowanego, jeżeli chodzi o snobizmy, ale też oferującego sporo terenów zielonych do rekreacji, które w związku z sytuacją enonomiczną, trzeba traktować serio. Nie jest pewne, że ludzie bedą mieć coraz wiecej pieniędzy na picie kawy na mieście. Może właśnie coraz mniej. Słyszałam, że studenci bardzo lubią Ursynów. Kolejną grupą są wspomniane rodziny, potrzebujące dużego metrażu, balkonu, ogródka. Ten wymiar eko wydaje mi się atutem, ale też kwestia swoistej autentyczności.

Zajmuje się Pani w pracy dziennikarskiej zagadnieniami peryferii i centrum. Ursynów był ciekawy z takiej perspektywy?

Jestem też redaktorem mody w Twoim Stylu (śmiech) Jeżdżę na różne wydarzenia, które obserwuje cały świat. Zdarza mi się jakiś fashion week, wielki pokaz mody w Pekinie etc. One pokazują, jak świat sobie wyobraża sam siebie, czym jest glam czy prestiż. Tam to widać bardzo dobrze. Z kolei Ursynów ma zupełnie inne oblicze, jest bardziej lokalny, a jednak na jego kształt – ludzki, czy urbanistyczny – wpłynęło pokolenie ludzi bardzo utalentowanych, zorientowanych w najnowszych tendencjach, ale może mniej zapatrzonych we wzorce „skądś”. Nurtuje mnie pytanie, gdzie dziś znajduje się owo „centrum?”. A może już go nie ma? Czy związane jest z pieniędzmi, czy z tym, co jesteśmy w stanie przeczytać ze zrozumieniem, do czego się odnieść, co przyswoić, uznać za własne. To truizm, jeśli powiem, że świat wielkich eventów typu fashion week, czy design week, jest coraz bardziej taki sam, niezależnie od miejsca, w którym się rozgrywa.

Bodajże Ziemowit Szczerek napisał kiedyś, że problem Polski polega na tym, że jest idealnie przeciętna pod każdym względem. Zgodziłaby się Pani z tym?

Myślę, że np. urbaniści Ursynowa mieli mniejsze problemy tożsamościowe niż pokolenie dzisiejszych 30 – czy 40-latków. Posługiwali się uniwersalnymi hasłami: zdrowe społeczeństwo, budowanie więzów, bezinteresowność, wspólnota. Te wartości były dla nich oczywiste. Dziś trochę nie wiemy, skąd czerpać wzorce. Polacy trochę kopiują, sama nie jestem od tego wolna. Jesteśmy zapatrzeni w USA, nasze kawiarnie mają przypominać np. brooklyńskie, czy skandynawskie, albo paryskie bistro,  wtedy jest „dobrze”. Trudno jest wydobyć swoistość, własną jakość, choć oczywiście to się zdarza. Być może jest w nas poczucie, że jesteśmy niedookreśleni, ale z drugiej strony jest mnóstwo młodych projektantów ubrań czy wzorników, którzy już bardzo świadomie do polskiego dziedzictwa nawiązują. I to nie tylko do polskiego designu lat 60., ale sięgają jeszcze głębiej. Zresztą nawet w czasie rozmów z Markiem Budzyńskim czy z innymi architektami okazywało się, że oni nie czerpali wcale wzorców z Zachodu. Tłumaczyli, że byli po prostu wykształconymi ludźmi z poczuciem wiary we własne możliwości. Mówi się często o utracie ciągłości przez Polskę – wojny, potem PRL. A tak naprawdę ci architekci i projektanci byli karmieni ideami przedwojennego socjalizmu, najlepszymi tradycjami. Elity PRL-u to nie bezmyślna masa, skądś się wzięli, byli doskonale wykształceni, bardzo czujni intelektualnie.

Czarno-białe zdjęcie bloku

Wyobraża sobie Pani, jakie zmiany nastąpią w dalszej perpektywie?

Trzeba powiedzieć, że kultura miejska została w dużym stopniu zawłaszczona przez tę stricte konsumencką. Ale to się zdarzyło wszędzie. Myślę, że pójdziemy w stronę tworzenia czegoś razem, a ostentacyjność ulegnie wygaszaniu. Moi znajomi angażują się np. w ogrody społecznościowe. Zresztą odnoszę wrażenie, że nawet to młodsze pokolenie, sławni millenalsi, też są mniej nastawieni na ostentacyzm. Są mniej skłonni wydawać chore pieniadze, żeby dobrze wyglądać, co w przypadku mojego pokolenia było istotne. Kiedy komuna upadła, mieliśmy kilkanaście lat. Dla nas wyjazd do Paryża był wycieczką do innego świata, wszystko wydawało się zachwycające, wciągające, tajemnicze i atrakcyjne. Teraz już chyba tak nie jest. Poza tym też ścieżki kariery się różnią, są mniejsze możliwości rozwoju zawodowego, więc trzeba stawiać na inne wartości. Ludzie nie mają ochoty się mobilizować za pieniądze, które nie są tak wielkie. Myśmy z jednej strony chcieli się dorobić, a z drugiej być „jak ktoś”, co wynikało z wiary, że gdzieś żyje się sensowniej, bardziej „seksy”. Teraz kryzys może się rozwijać wszędzie, poza wysepkami dobrobytu, nie ma punktu odniesienia. Oczywiście moge się mylić, ale takie są moje odczucia.

Zajmuje się też Pani szeroko pojętą kulturą wizualną, pisała sporo o designie.

Kiedyś interesowały mnie trendy. Od tego zaczęłam dziennikarską karierę 10 lat temu. Śledziłam, kiedy w Polsce pojawiały się pierwsze concept store’y, kawiarnie, gdzie sprzedawano odrestaurowane albo autorskie meble, inicjatywy targów miejskich. Opisałam klubokawiarnię Chłodna 25, zanim zrobił się wokół niej szum w 2005 czy w 2006 roku (śmiech). Z czasem, kiedy ten boom nabrał rozpędu, poczułam potrzebę patrzenia w przeszłość, przyglądania się temu, kim my jesteśmy, kim byli nasi rodzice, na czym się wychowali.

 „Bloki w słońcu” są bardzo techniczne na początku. Nie bała się Pani, że zainteresują tylko varsavianistów?

Nie myślalam o tym dla kogo jest ta ksiązka, spotkałam się z bardzo pozytywnym odbiorem. Rozdziały architektoniczne były trudne do napisania ze względu na żargon fachowy. Dla mnie jednak ważne było, żeby nie udawać, że projektowanie jest czymś miękkim. To są jednak twarde dane, bez których nic się nie zrobi. Ale potem są duże fragmenty o zieleni, subkulturach, o mieszkańcach, więc jeżeli ktoś przebrnie przez początek, zostanie wynagrodzony. Bez pierwszych rozdziałów wyszłaby paplanina, bo jednak to, co się wyłoniło, czyli kształt architektoniczny, bazował na procesie projektowania, który jest bardzo trudny. Nie mam wielkiego lęku przed odbiorem tej ksiażki, bo archtektura nie musi interesować wszystkich. Poza tym tam jest dużo historii ludzkich. Myślę, że podoba się to, że to polska historia, ale nie nacjonalistyczna, za to odwołująca się do pozytywnych wartości – „ekologicznych” i „wspólnotowych”. Od kiedy klimat polityczny się zmienił, brakuje takich rzeczy.

Rozsmakowała się Pani w dużych formach? Będą kolejne książki?

Na pewno nie tak inżynieryjne (śmiech) Ciągnie mnie też do prozy, niekoniecznie myślę o reportażu.

Rozmawiała: Karolina Rudnik
Zdjęcie otwarciowe: Marta Pruska
Archiwalne zdjęcie Ursynowa pochodzi z portalu ursynów.org

 

Rate this post

Lubisz nas? Obserwuj HIRO na Google News