Co przychodzi Ci do głowy, gdy słyszysz termin social media? Różnego rodzaju blogi, fanpage, możliwości dzielenia się wydarzeniami i informacjami. Nie wszyscy jednak wgraną mają tę samą social-mediową matrycę. Przyjrzyjmy się profilom osób, które przez różne czynniki, jak wiek czy miejsce zamieszkania inaczej postrzegają funkcję Facebooka.
Michał i Paulina – co Bóg złączył, „fejsbuk” niechaj nie rozdziela
Ten profil to jeden z przykładów wirtualnych zachowań, które nigdy nie przestaną mnie zadziwiać. Konto prowadzone kolektywnie przez dwie osoby. Nie wiem, na ile zaszłość tego typu wypływa z silnego uczucia i chęci łączenia każdego obszaru swojego życia we wspólny, a na ile z dominacji jednej ze stron. W sumie nie moja sprawa.
Pewnym jest natomiast, że motyw związku przedziera się tu dosłownie z każdego zakątka. Na profilowym ustawione zdjęcie ślubne. Zdjęcie w tle – fotka ze świadkiem i świadkową ze ślubu, których obecność sprowadza się raczej do pełnienia funkcji mebli.
Im dalej w las, tym więcej… dziecka. Pociecha wziętej tu pod lupę pary przewija się w pewnym momencie w każdym poście – solo, bądź z rodzicami. Ujęte w formie video lub obrazu. Dosłownie. Wyskakuje zewsząd i atakuje wszystkie zmysły osoby przeglądającej akurat ich profil. Dziecko jako owoc miłości swych rodziców stanowi (wspólnie z rodzicami Michała i Pauliny, przy niższym udziale procentowym tych drugich) dopełnienie ich życia jako całości.
Pani Elżbieta – fanka złotych sentencji i sezonowa podróżniczka
Jeśli chodzi o fotograficzną stronę autoprezentacji, jako pierwsze do głowy ciśnie mi się określenie – ilość ponad jakość. Pani Elżbieta zupełnie zaniedbała estetykę wizualną wrzucanych zdjęć. Ewidentnie ważniejsze dla niej jest zdawanie obszernych relacji ze swojego życia rodzinnego. Każdy wyjazd do córki, wizyta wnuczki czy świąteczne spotkanie udokumentowane jest nieobrobioną fotką.
Obszerny jest również zasób wrzuconych przez panią Elżbietę obrazków. Są to zazwyczaj cytaty sławnych ludzi, bardzo często banalne do bólu. Jakby ich nie oceniać z obiektywnego punktu widzenia – na pewno spotykają się z entuzjastyczną reakcją znajomych kobiety, swoją drogą, również wielbicieli różnych dziwnych obrazków. Dyskusja pod tego rodzaju postami błyskawicznie eskaluje i zalewa potokiem życzeń „miłego dnia”, „udanego piątunia” czy „pysznej kawki”.
Miłością mogącą równać się jedynie z tą żywioną do rodziny i wstawiania obrazków, pani Ela obdarza podróże. Skąd to wiem? Stąd, że każdy wyjazd, gdziekolwiek, jest przez kobietę dokładnie dokumentowany. Wchodząc na jej profil wiemy, co jadła podczas wypoczynku na Malcie, gdzie nocowała podczas sylwestra w Karpaczu i co oglądała podczas wizyty w Budapeszcie. Wiedzą to też jej znajomi. Niestety, nie przepuszczają okazji do wstawienia komentarzy. Znów te obrazki!
Tak wygląda działalność pani Elżbiety na fejsbukowym poletku. Ciągła, niezobowiązująca intelektualnie ani czasowo interakcja ze znajomymi pozwala jej zapewne poczuć bezpieczeństwo utrzymania więzi z przyjaciółmi (może dawno niewidzianymi). Chwalenie się podróżami i rodziną ma pokazać im zaś, jak wygląda życie kobiety obecnie. Przy okazji wpompować do krwi nieco endorfin i przepełnić jej osobę krótkotrwałą dumą.
Pan Andrzej – tropiciel spisków i gorliwy patriota
“Parada uzbrojonych Żydów w Oświęcimiu” – cokolwiek miałoby to znaczyć, jest to tytuł filmiku, który wita nas jako jeden spośród niedawno wrzuconych przez pana Andrzeja postów.
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że mam do czynienia z fanem najbardziej hardkorowych teorii konspiracji. Tak rzeczywiście jest. Scrollując dalej, napotykam na informacje, które przez ich autorów sygnowane są etykietką – “dostępne tylko dla oświeconych”. Hillary Clinton jest cyborgiem. Królowa Elżbieta jest zmiennokształtną reptylianką. W polskim parlamencie nie zasiada żaden Polak.
No właśnie! Pozwolę sobie uczepić się ostatniej z powyższych rewelacji. Całość wrzuconych na walla rewolucyjnych teorii, alternatywnych ścieżek historii i wizji przyszłości osadzona jest w kontekście mocno nacjonalistycznym, oblana gęstym sosem konfliktu społecznego. Motto jest jedno: my, czyli pan Andrzej i jemu podobni są tymi dobrymi. Reszta – to ci źli.
Marcin – wirtualny hazardzista
Pamiętacie, jak pewien czas temu przez Facebook przetoczyła się klęska urodzaju postów w stylu „nie jestem zainteresowany grami, nie zapraszaj”? No właśnie. Większość z użytkowników serwisu uciekała od możliwości grania w oferowane przezeń online’owe klikadła. Postawy wobec takiego typu rozrywki różniły się raczej tylko tym, że jedni jej tylko nienawidzili, a inni nienawidzili z całego serca (bo jak inaczej wytłumaczyć te tony bluzgów w postach wyrażających opinię o zapraszających do gry).
Marcin zdaje się egzystować na przeciwnym biegunie całego tego konfliktu. Jego wall upstrzony jest gęsto różnego rodzaju informacjami o uczestnictwie oraz osiągnięciach w fejsbukowych grach. Naprawdę, chłopak musi poświęcać tego rodzaju aktywności cały swój wolny czas. Ciężko nie dostrzec tu manii.
Jaki z tego wszystkiego przychodzi mi wniosek do głowy? Mam pewien pomysł.
Wydaje się, że Marcin jako jedyny z czwórki bohaterów tego artykułu ma totalnie w poważaniu cel i formułę mediów społecznościowych. Zauważmy, że każda z omawianych tu osób prowadzi internetową działalność, która w jakiś sposób wchodzi w interakcję z innymi. Jedna osoba prowadzi polityczną agitację, druga epatuje uczuciami do swojej drugiej połówki, trzecia po prostu chwali się rodziną, samochodem, domem, etc. Wszystkie te działania zorientowane są na ich odbiorcę. Mało lajków i wyświetleń? Wrzucenie zdjęcia czy postu nie miało, wobec tego sensu.
Marcin zaś nonkonformistycznie zasiada sobie do kolejnej tury w „Slizzing Hot” i nie przejmuje się żadnym budowaniem swojego obrazu w oczach znajomych czy łechtaniem ego. Po prostu sobie gra. Może wyjdzie mu to na zdrowie najbardziej ze wszystkich (nas)?
Tekst: Krzysztof Jędrzejczyk