Daniel Bloom: Muzyka eksperymentalna zjada swój własny ogon

Z Danielem Bloomem, kompozytorem, muzykiem i producentem muzycznym, rozmawiamy między innymi o jego płycie, „Lovely Fear“, a także o tym, że wszystko już było. Dowiadujemy się też, że popularnym tylko się bywa, w muzyce liczy się tylko prawda, a granice nie istnieją.

Jakie uczucia towarzyszą tak doświadczonemu artyście, który wydaje „debiutancki” album?

Prawdę mówiąc wydałem już kilka albumów, głównie z muzyką filmową czy elektroniczną. Były to głównie instrumentalne produkcje. „Lovely Fear” to płyta z piosenkami. Do współpracy zaprosiłem wokalistów i w tym sensie jest to debiut. Tę debiutanckość mi przypisano. Dla mnie to kolejny rozdział w 20-letniej podróży.

Pamiętasz pierwszy utwór, jaki sam skomponowałeś?

Miałem wtedy może 13-14 lat, to był pewnie jakiś akord A-dur, G-dur. Pamiętam, że kolega w szkole muzycznej pokazał mi, że można grać nie tylko z nut. Zacząłem się wtedy bawić jakimiś rock’n’rollowymi przebiegami ze zdumieniem patrząc jakie to proste. Utwory same
się układały.

Oferta pracy w HIRO

Lubisz tematy związane z muzyką, filmem, modą i chcesz współtworzyć życie kulturalne twojego miasta? Dołącz do ekipy HIRO! Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się więcej


Co byś teraz powiedział temu 16-letniemu Danielowi?

On chyba mógłby mi więcej powiedzieć w kwestii wiary we własne możliwości, naiwności i silnego przekonania, że nie ma na świecie rzeczy nie do zrobienia. Powiedziałbym mu, że to było ważne i że po latach na tych fundamentach mentalnych mogę budować zamki.

Nie wykorzystałbyś dwóch dekad doświadczenia na jakąś cenną radę?

Oczywiście coś by się znalazło, ale generalnie jak popatrzę w przeszłość, to bardzo konsekwentnie i z dużą determinacją pchałem te swoje marzenia do przodu. Wszystkie momenty, w których czegoś nie wiedziałem, czy przepełniało mnie zwątpienie, były cenną nauką i drogą, przez którą musiałem przejść. Ta niewiedza co będzie, ale jednocześnie silne przeświadczenie, że to właśnie muzyka będzie moim całym życiem to jest coś, do czego mam dziś duży szacunek. Myślę, że robiłem to, co powinienem.

Mężczyzna w białej koszuli

Łatwiej być popularnym czy utalentowanym?
Utalentowanym.

Mało kto tak odpowiada.
Utalentowany człowiek ma teraz wszystkie narzędzia na wyciągnięcie ręki: technologia, internet, YouTube. Mając talent, możesz bez problemu realizować swoje pomysły. Kiedyś było znacznie trudniej. Żeby nagrać profesjonalnie utwór potrzebne były dobre studio i pieniądze. Dziś mając laptopa, można bez kompleksów nagrywać muzykę na światowym poziomie. Popularnym tylko się bywa.

Czy miałeś do czynienia z granicą pomiędzy chęcią bycia popularnym a potrzebą pozostania niezależnym?

Przez ostatnie lata komponowałem głównie muzykę do filmów. To zupełnie inny świat, bez listy przebojów i dużej kampanii promocyjnej. To też zupełnie inny styl życia, inne środowisko. Najważniejszy jest film, a muzyka jest tylko jedną z jego części składowych, choć ważną. Miałem to szczęście, że moje soundtracki były zauważane i wydawane, dlatego nie miałem nigdy poczucia, że jestem w jakimś undergroundzie, tylko sam ze sobą. Nigdy nie ciągnęło mnie do popularności. Zależało mi przede wszystkim na tym, żeby moje soundtracki były wydawane, żeby słuchacze mogli obcować z moją muzyką trochę dłużej niż tylko w filmie.

Chociaż musisz przyznać, że Tulipany to jednak był spory sukces.

Spora w tym zasługa Leszka Możdżera, którego zaprosiłem do współpracy przy tym albumie. Połączenie elektroniki i jazzu to była wtedy bardzo świeża rzecz. Początkowo nikt tego nie chciał wydać. W końcu trafiłem do Warnera, który przyjął mnie z otwartymi ramionami. Wcześniej Staszek Trzciński wydał cześć materiału w Pozytywnych wibracjach. Rzeczywiście „Tulipany” przyniosły mi bardzo dużo satysfakcji. Do dziś ludzie pytają mnie czy będzie reedycja i czy ukaże się wersja vinylowa.

Powiedziałeś, że do nagrania „Lovely Fear” albumu zmusiła Cię pustka, chęć zrobienia czegoś nowego. Jak będzie z nowym materiałem?

Tamta pustka była przede wszystkim szczera i niespodziewana. Teraz jej nie ma, jest za to energia i chęć nagrania kolejnego albumu. Wróciłem właśnie z domku na Kaszubach, gdzie przeniosłem studio i przez tydzień nagrywałem muzykę. Uwielbiam takie chwile, kiedy jeszcze nie ma nic i zastanawiasz się: coś się urodzi czy nie? Nagrałem tam sporo nowej muzyki. Na „Lovely Fear” chyba nikt nie czekał. Ten szalony pomysł dojrzał we mnie w dość szybki i naturalny sposób.

Mężczyzna w białym płaszczu i futerałem biegnie po wodzie

Ile trwało tworzenie tych ośmiu kawałków ?

Niedługo. W cztery miesiące nagrałem wszystkie podkłady, a przez kilka następnych powstawały wokale. Łącznie nie zajęło to dłużej niż rok. Na płycie jest tylko jeden tekst Twojego autorstwa. Resztę napisali goście. Czy dawałeś im jakieś wytyczne, podpowiadałeś o czym chciałbyś, aby pisali? W warstwie tekstowej moi goście mieli całkowitą wolność. Zależało mi tylko na zachowaniu linii melodycznej i rytmiki sylab. Miałem całkowite zaufanie do wszystkich. Tak naprawdę dopiero uczę się słuchać słów w muzyce. Wcześniej zatracałem się kompletnie w dźwiękach, traktując słowa jak instrumenty.

Jakie emocje chcesz przekazać ludziom, którzy słuchają Twojej muzyki?

Wzruszenie, szczęście, Kosmos. Zachwyt nad przestrzenią dźwiękową, taki rodzaj cyrku słuchowego. Chcę tak obsadzić dźwięki, żeby za pomocą konkretnych instrumentów wykreowały obrazy, dające poczucie głębi psychoakustycznej.

Co widzisz, kiedy sam jej słuchasz?

Totalnie nie mam pojęcia. Ja widzę te obrazy nie oczami, a uszami. Jest na to takie mądre słowo – synestezja. Ono właśnie określa taką ponadzmysłowość postrzegania. Opisujemy coś słowami, ja mogę powiedzieć jak słyszę obraz, jak go widzę słyszeniem.

A gdybyś musiał wybrać między wzrokiem a słuchem?
Ciężka sprawa, miałbym spory problem, ale w ostateczności chyba wybrałbym oczy.

I to mówi kompozytor z 20-letnim stażem! Czujesz się bardziej częścią filmowego czy muzycznego świata?

Wcześniej oczywiście filmowego, od niedawna jest to bardziej muzyczny świat.

Kiedy osiągnąłeś brzmienie w „Lovely Fear”, na którym Ci zależało? Podobno długo współpracowałeś z Michałem Przytułą nad różnymi koncepcjami.

Muzycznie płyta była dla mnie prawie skończona i brzmiała całkiem dobrze, ale znajomo. Chciałem coś zmienić, wnieść trochę innego ducha, dlatego poprosiłem Michała o pomoc. Toczyliśmy dysputy co dla kogo jest twardością, a co miękkością w muzyce. Dość łatwo jest pójść za tym, co znasz, bo tak jest bezpieczniej. Dzięki Michałowi nabrałem większego dystansu do tego materiału i udało nam się sprawić, że płyta mimo, że bardzo analogowa brzmi jednak nowocześnie.

Nie masz producenta, bo sam nim jesteś, ale jak postrzegasz rolę producentów w muzyce w ogóle?

Trudno powiedzieć, pracowałem jako producent tylko z Tomkiem Makowieckim.

I to chyba bardziej przyjaźń niż praca. Jedno i drugie.
Bez pracy samo nic się nie nagra. Mamy ze sobą superporozumienie i dzięki temu możemy ze sobą spędzać dużo czasu i bez kompleksów wymieniać pomysły. Producent musi mieć przede wszystkim koncepcję na album, albo bardzo dobrze wyczuwać na artystę, z którym pracuje.

Są tacy, którzy prowadzą za rękę, ale zdarzają się również muzycy, którzy producenta potrzebują tylko po to, aby doradził jakiego użyć mikrofonu.

Nie lubię takiego podejścia. Muzyk i producent powinni mieć wspólną wizję. Możesz być świetna technicznie, a wyjdzie sztampa. Musisz dodać coś od siebie, a nie zrobić płytę podobną do czyjejś. Dobry producent powinien wyciągnąć z muzyka coś nowego.

Na wielu portalach ostatni album występuje pod nazwą muzyka klubowa. Bliżej Ci do klubowej, czy popu?

Podobno najtrudniej zrobić teraz pop daleki od kiczu. Zdecydowanie pop. Chociaż ostatnio ten gatunek zatarł się na tyle, że obecnie wszystko może nim być. Brakuje mi takiego rzetelnego popu, od którego wymaga się czegoś na poziomie produkcji albumów Jaya Z.

Czy przy ostatniej płycie Brodki słyszysz, że została wyprodukowana w Los Angeles?

Tak. Słychać, że jest zrealizowana bardzo dobrze i spójnie. Nie ma słabych momentów, a całe dobro rozgrywa się w detalach. Nie wszyscy na nie zwracają uwagę, ale to one właśnie decydują o różnicy. Sting powiedział, że w muzyce zrobiono już wszystko.

Zgadzasz się z nim?

Zgadzam się, że nie pojawiają się żadne nowe, spektakularne propozycje. Nie zdarza się nic takiego, czym było kiedyś pojawienie się chociażby The Prodigy. To było wydarzeniem, teraz takich nie ma. Jeśli chodzi o technologię, to teraz mamy wszystko. Jedyną nowością jest prawdziwa autentyczność ponad formą. Utwór nie musi być doskonały, ale jeśli wyczujesz w nim taką autentyczność, nawet dość naiwną, to właśnie ten element sprawia, że utwór ma w sobie coś nowego i dlatego ci się podoba.

Czym jest dla Ciebie muzyka eksperymentalna?

Muzyka eksperymentalna zjada swój własny ogon. Zresztą jak każda inna. Nie dzieje się nic nowego, odkrywczego, mimo że mamy tyle nowego sprzętu i elektroniki. Wszystko to jest już znane od lat 20. i 30. XX wieku.

Widzisz w muzyce jakieś granice, moment, w którym przestaje nią być?
Nie ma żadnych granic. Przy Nieulotnych dużo eksperymentowałem. Nagrywałem dużo szumów, które stały się moją muzyką. Wszystko zależy od chwili i nastroju i wyobraźni. Dziś wszystko może być muzyką. Liczy się tylko prawda.

Rozmawiała: Justyna Czarna
Zdjęcia: Magda Wunsche & Aga Samsel/wunsche_samsel 

Rate this post

Lubisz nas? Obserwuj HIRO na Google News