Czy Nirvana cieszy się dziś zasłużoną estymą wśród polskiego słuchacza?

Trzech mężczyzn na tle ściany

Kula wystrzelona przez Kurta Cobaina we własną głowę przerwała życie nie tylko jednego z najważniejszych artystów lat 90., ale i rozwój grunge’u, nurtu głośnego, choć – patrząc po latach – efemerycznego. Grunge pozostawił po sobie jeden szalenie ważny album, zatytułowany, nomen omen, nieważne. „Nevermind” Nirvany na sklepowe półki trafił dokładnie 24 września 1991 roku.

Wypada zapytać, czy Nirvana cieszy się dziś zasłużoną estymą wśród polskiego słuchacza. Rzecz z pozoru wydaje się oczywista; jak to, przecież mówimy o zespole, na której miliony nauczyły się słuchać rocka! Owszem, należy jednak wspomnieć o deprecjonowaniu pozycji amerykańskiego tria przez nazbyt stereotypowe przyczepianie mu łatki kapeli dla pryszczatych studentów, łojących tani browar w ciasnym pokoju akademika. O infantylizacji Nevermind, przeszczepionej na nieskończoną ilość koszulek z pływającym bobasem, bardzo często produkowanych w rozmiarach akuratnych dla nastoletnich dziewczynek. Czy wreszcie o zniekształceniu postaci Kurta Cobaina poprzez utrwalenie jego wizerunku jako poległego na ołtarzu sztuki świętego męczennika rock’n’rolla. W masowej wyobraźni Cobain funkcjonuje jako postać z limitowanej serii trampek lub upadły, czarny anioł w podartych dżinsach, jakby żywcem wyjęty z upiornego komiksu Godspeed Barnaby’ego Legga i Jima McCarthy’ego, na 96 stronach wizualizującego najkoszmarniejsze archetypy zniszczonej życiem gwiazdy rocka, podane w formie literackiej kaszki z mlekiem. I Cobain, i Nevermind nie zasługują na taki odbiór.

Te działania znajdują jednak odbicie w rzeczywistej wartości krążka. Nevermind to ostatni album obarczony olbrzymim bagażem światopoglądowowizerunkowym, który tak mocno wpłynął na postawy milionów fanów na całym świecie. Co prawda kwintesencja grunge’owego stylu bycia w niszowych środowiskach miała się dobrze mniej więcej od połowy lat 80., jednak to właśnie sukces Nevermind ukonstytuował w pierwszej połowie lat 90. Kontestacyjny styl młodych fanów muzyki. Po okresie dominacji mody na jurne załogi kudłatych glam-metalowców pokroju Guns N’Roses czy Mötley Crüe młodzi pozornie odwrócili się od lansujących popowe gwiazdy MTV, zasłuchując się w głosie rozczarowanego życiem Cobaina. Pozornie, ponieważ to właśnie znakomicie czująca ówczesną koniunkturę MTV z miejsca wykreowała Cobaina na nowy głos pokolenia.

Była zatem Nevermind tubą dla wylęgającej się na krawężnikach ulic niczym grzyby po deszczu generacji slackerów, którym spójny wizerunek nowych idoli jasno określił też niepisany kanon stylu ubierania się na najbliższe lata. Jasne, trafiały się po Nevermind albumy równie ważne, ba, nierzadko lepsze. Ale trudno mówić o jakimkolwiek poczuciu generacyjnej wspólnoty dokonanym za sprawą OK Computer Radiohead czy (What’s The Story) Morning Glory Oasis. Jeszcze gorzej sprawa miała się z hip-hopem, którego elektorat od zawsze cechował się eklektyzmem, pozwalającym na równoczesne hołdowanie miejskiej poezji A Tribe Called Quest i sybaryckich pochrząkiwań Snoop Dogga. Tylko grunge miał swoich niekwestionowanych królów i dziesiątki wasali-satelitów…

Kogo obchodzi, że Nirvana dawała czadu i pisała piskliwe refreny? Kurwa, dajcie mi pięć minut i układ palców do trzech akordów, a skomponuję wam coś, co zadziwi świat – ironizował w znakomitej biografii Nirvany Prawdziwa historia brytyjski dziennikarz Everett True, dodając zaraz, że oryginalność kompozycji Kurta Cobaina brała się z szerokiej jak na grunge’owe środowisko gamy zainteresowań młodego muzyka.

Cobaina nie interesowało małpowanie łojenia ukochanych przez niego Melvinsów; czerpał sporo choćby z kameralnych nagrań Daniela Johnstona czy nadwrażliwych tekstów Jada Faira z postpunkowego Half Japanese. A jednak True wspomina, że ledwie rok przed nagraniem Nevermind Cobain był w tak złym stanie psychicznym, że tak naprawdę było mu wszystko jedno, w którą stronę pójdzie dalej jego kariera. Co więcej, rozważał nawet podpisanie kontraktu z wielką wytwórnią, zmianę nazwy zespołu i przejście na jasną, komercyjną stronę mocy. Ale nieoszlifowany diament przejęła wytwórnia Geffen, której wysłannicy po fantastycznie przyjętym koncercie Nirvany w Seattle w grudniu 1990 z miejsca podpisali kontrakt z szerzej nieznanym triem.

Płytę Nirvana nagrywała w Kalifornii – jak sami muzycy wspominali, chwilowe przeniesienie się z brudnego Seattle w świat palm, słońca i kaset Fleetwood Mac było dla nich dziwnym przeżyciem. I nawet ich koledzy po fachu przyznają, że w tym trudnym dla zespołu okresie (zresztą czy kariera Nirvany nie składa się z samych trudnych okresów?) Kurt Cobain, Krist Novoselic i Dave Grohl wspięli się na wyżyny songwritingu.

To, co usłyszałem, oszołomiło mnie – ekscytował się producent krążka, Butch Vig. – Kurt zajrzał w głąb swej duszy i stworzył poruszający obraz pustki, wyczerpania i paranoi. Krytycy padli na kolana przed skąpanym w ostrej estetyce grunge’u popowym potencjałem Nevermind. To nic, że uważniejsi dostrzegli nazbyt duże podobieństwo Smells Like Teen Spirit do More Than A Feeling grupy Boston, a Come As You Are do Eighties Killing Joke. Umizgi mainstreamu do gitarowego underground miały miejsce już wcześniej, przy okazji premier płyt Nothing’s Shocking Jane’s Addiction i Goo Sonic Youth. Ale dopiero przebojowość Nevermind faktycznie ruszyła miliony i solidnie przewartościowała listę ówczesnych idoli.

Gigantyczny sukces Nirvany nie pociągnął za sobą rzeszy zdolnych epigonów. Co prawda na fali szału wokół zespołu ogromną popularność zyskały inne kapele – Pearl Jam i Smashing Pumpkins – ale ich muzycy przyznają, że nie mieli specjalnie wiele wspólnego z tym, co grał Cobain. Do estetyki Nirvany nawiązywała twórczość takich grup jak Bush czy Silverchair, ale obie debiutowały już w czasach, gdy grunge z konieczności pukał do drzwi rockowego muzeum. Tymczasem wizerunek Cobaina jako rockowego Chrystusa przyjął się niespodziewanie wśród najmłodszej części słuchaczy, przez co Nirvana przez lata funkcjonowała (i dalej funkcjonuje) jako zespół, od którego się zaczyna. Paradoksalnie, byli oni tymi, na których coś się skończyło.

Nie tak dawno temu jeden z rodzimych portali plotkarskich opublikował galerię zdjęć z rozdania nagród MTV. Wśród komentarzy pojawiło się życzenie, aby na jednej z podobnych gal pojawił się wreszcie ktoś pokroju Kurta Cobaina. Abstrahując od faktu, że niechlujny lider Nirvany mógłby być odebrany przez establishment jak cuchnący włóczęga w autobusie – oto Cobain, jedna z najbardziej niestabilnych psychicznie postaci rockowego światka ostatnich dwóch dekad, spełnia obecnie zapotrzebowanie na normalność. A jego płytowe opus magnum jest dla młodych słuchaczy wzorcem z Sèvres przy zapoznawaniu się z tajemniczym światem muzyki gitarowej. Może i tu działa magia nierzadko wyśmiewanej prostoty tego krążka? W końcu Picasso też uczył się malarstwa na rysunkach zwykłego konia.

Tekst: Jacek Sobczyński

Rate this post

Lubisz nas? Obserwuj HIRO na Google News