Rok 2005. Właśnie stawiamy swoje pierwsze, odważne kroki w internecie. Jeśli zapomnieliście o tym, co w tym czasie wszyscy wyprawialiśmy w wirtualnej rzeczywistości, mamy dla was złą wiadomość — my pamiętamy.
Mieliśmy bardzo wysokie mniemanie o swojej wyjątkowości
Przyczynił się do tego, początkowo, elitarny portal społecznościowy grono.net. Aby wejść do tego niesamowitego świata opisów, zdjęć i forów dyskusyjnych, najpierw musieliśmy otrzymać zaproszenie od jednego z naszych znajomych. Co to były za emocje, gdy już część kolegów i koleżanek doznawała pierwszych objawów internetowego ekshibicjonizmu, a my wciąż czekaliśmy.
Potrzebujesz MacBooka? Razem z ekspertami Lantre wybraliśmy maszynę dla ciebie 💻🍏👍
Gdy już przyszedł ten moment i dostaliśmy zaproszenie (z pewnością na maila, którego teraz się wstydzimy, wiecie, @buziaczek.pl), zaczynała się zabawa. Ustawialiśmy zdjęcie profilowe, wymyślaliśmy pseudonim, który mógł wyświetlać się jako nasza nazwa użytkownika. W przypadku dziewczyn były to najczęściej bardzo wyrafinowane nazwy – większość była „księżniczkami własnego losu”. Na gronie początkowo mogliśmy dodawać zdjęcia i udzielać się w grupach dyskusyjnych, ale mogliśmy jeszcze jedno – ustawić swój opis. Stawaliśmy się filozofami własnego profilu, wzorem do naśladowania (kopiowania) dla znajomych. No i oczywiście inwestowaliśmy w rozwój osobisty, wykupując SMS-em status „gronowładnego”, dzięki czemu byliśmy władcami… własnego profilu. Aż się łezka w oku kręci.
Nie wiedzieliśmy kto jest po drugiej stronie
Jednak w niczym nam to nie przeszkadzało. Na czatach, szczególnie tych z dużych portali jak Onet, czy Interia, mieliśmy do wyboru setki pokojów rozmów – dla danego miasta, stanu ducha, posiadanego hobby. Wszyscy pisali wszystko i w sumie momentami trudno było prowadzić tam jakąś normalną konwersację. Jeśli akurat chcieliśmy nawiązać bliższe wirtualne relacje, rzucaliśmy hasło: „kto na priv?”. I tak na jakieś 20 minut zyskiwaliśmy nowych przyjaciół, rozmawiając z nimi w prywatnym oknie naszego czatu. Z perspektywy czasu podziwiam ten pęd do wirtualnego uspołeczniania się, bo aktualnie widząc gdziekolwiek wiadomość, od kogoś nieznajomego, udaję, że jej nie widzę.
Kochaliśmy szkołę, ale tę wirtualną
W 2006 roku pojawił się portal, który pozwalał nam na kolejną wymówkę od odrabiania lekcji i zajmowania rzeczami, którymi powinniśmy. Oczywiście mowa o stronie nasza-klasa.pl, potocznie zwaną NK. Portal niby tematyczny – służył odnalezieniu swojej klasy i utworzeniu wirtualnej szkolnej społeczności. To chyba właśnie na NK powstały pierwsze szkoły „lansu i bansu”, czyli obecni reprezentanci zawodu „szlachta nie pracuje”.
Nasza klasa miała jeden, wyjątkowo duży plus dla naszego ego – widzieliśmy, kto wchodził na nasz profil, dzięki czemu mogliśmy albo fantazjować o tymczasowym obiekcie naszych westchnień (jeśli odwiedził nasz profil) albo umierać w rozpaczy (jeśli nie odwiedził). Było to też doskonałe miejsce do publikowania zdjęć poruszających wszelkie wydarzenia z naszego życia. W późniejszym okresie funkcjonowania strony pojawiły się wirtualne prezenty, których sensu w tym momencie nie mogę zrozumieć, ale fakt jest taki – wysyłało się je bez opamiętania.
Byliśmy dostępni, niedostępni lub niewidoczni
Ewentualnie zaraz wracaliśmy. Gadu-Gadu co prawda dalej funkcjonuje i ludzie, z niewiadomych powodów, nadal z niego korzystają. 10 lat temu komunikator ten był przełomem, dzięki któremu nie musieliśmy już czatować z obcymi typami podszywającymi się za naszych rówieśników. Od tego momentu każdy mógł założyć swoje konto GG i zyskać numer, dzięki któremu znajomi będą mogli nas dodać do listy kontaktów. Można było też wyszukiwać ludzi po imieniu/wieku/miejscowości, co znowu pobudzało w nas żądze, by rozmawiać z zupełnie obcymi ludźmi.
Kluczowym elementem GG był oczywiście opis, dopięty do naszego statusu. Chcieliście podkreślić swoją unikatową osobowość? „Raz nienormalna….zawsze realna….mało kiedy idealna….zawsze szalona….zakręcona.. Nie jestem idealna.. i co z tego? Ja nie dążę do tego”. Pokłóciliście się z przyjaciółką, przyjacielem? „Przyjaźń, która się kończy, tak naprawdę nigdy się nie zaczęła… :(”. Obiekt westchnień nie odwzajemnił waszych uczuć? „Na ustach uśmiech, a w sercu ból, to najtrudniejsza w życiu z ról”. Jak widać, najczęściej każde chwilowe niepowodzenie wyolbrzymialiśmy do stanu głębokiej żałoby i zapraszaliśmy cały świat, aby cierpiał razem z nami.
PiSaLiŚmY w TeN SpOsÓb
Mam nadzieję, że nie wszyscy, ale każdy z nas pamięta kogoś, kto przeszedł przez etap oczarowania możliwościami klawiatury. Duża litera, mała litera – było tyle możliwości! Do tego doszło też tworzenie obrazków z kropek, kresek, przecinków. Kreatywność wylewała się z naszych profili, ale może lepiej, że ten etap mamy już za sobą.
Szufladkowaliśmy naszych znajomych
Wspominając serwis epuls.pl, trzeba przyznać, że szata graficzna strony była bardzo oldschoolowa. Mieliśmy do dyspozycji swój własny pikselowy świat i pikselowych ludzi. W Epulsie najbardziej rewolucyjnym rozwiązaniem było segregowanie przyjaciół. Do dyspozycji mieliśmy całą gamę określeń, jakimi na swoim profilu możemy określić danego znajomego, aby mógł się poczuć lepiej (albo gorzej). Sądzę, że przez te dopiski rozpadła się niejedna przyjaźń.
Wszyscy byliśmy blogerami
W blogowaniu najważniejsze było samo blogowanie i możliwość stwierdzenia, że „tak, mam bloga”. Jego tematyka zwykle dotyczyła naszego emocjonującego życia i wszystkich czynności, które wykonaliśmy w ciągu dnia. Po prostu rzeczywistość z tradycyjnego pamiętnika przenieśliśmy na wirtualny ogródek, pozwalając każdemu czytać to, co nam we wnętrzu akurat zagrało. Blogi prowadziliśmy też o swoich idolach, przekopując w każdą stronę Google Grafikę czy teksty piosenek.
Dla osób mniej zaprzyjaźnionych ze słowem pisanym był serwis photoblog.pl, czyli kolejne miejsce, gdzie mogliśmy pokazać naszą twarz i dodać do tego cytat o tym, że jeśli ktoś nie może nas znieść, gdy jesteśmy najgorsi, to nie zasługuje na nas, kiedy jesteśmy najlepsi.
Nasz pierwszy znajomy miał na imię Tom
A przynajmniej podpisać mogą się pod tym ci, którzy mieli profil na MySpace. Gdy Grono i NK przestały wystarczać, chcieliśmy rozwinąć nasze internetowe skrzydła. Najbliżej było do portalu MySpace, który umożliwiał założenie profilu, na którym mogliśmy zaprezentować swoje zainteresowania i nawiązać kontakt z ludźmi z całego świata. Dopracowywanie profilu na MySpace było sztuką. Nieograniczone możliwości edytowania wyglądu naszej strony, dodawanie muzyki, a nawet posługiwanie się językiem angielskim. Będąc członkiem MySpace, przeżywaliśmy swój prywatny „american dream”. Nęcił nas egalitaryzm portalu, na którym trzeba było pochwalić się swoją twórczością albo przynajmniej charakterem oraz znajomością tricków “pimp MySpace” i podstawami html.
Byliśmy prekursorami Tindera
Nie było co prawda opcji „swipe right/swipe left”, ale portal fotka.pl był w tamtym czasie pewną dziwną oazą buzujących hormonów. W przeciwieństwie do pozostałych serwisów społecznościowych tutaj chodziło przede wszystkim o dodawanie zdjęć i to, co prowadziło do największych sporów, czyli ocenianie naszych zdjęć przez innych użytkowników. Zdjęcie im piękniejsze (czytaj: bardziej przerobione), tym lepsze.
Nie wiem, czy ktokolwiek z nas chciałby teraz zobaczyć, jakież to dzieła fotografii wtedy tworzyliśmy i jak zaawansowaną technikę autoportretów potrafiliśmy osiągnąć. Byliśmy z siebie dumni, czuliśmy się piękni. Dopóki ktoś nie dał nam oceny niższej od 9/10. Wtedy zaczynał się dramat, osoba zbyt nisko oceniona potrafiła wyzywać osobę oceniającą, czy odpłacić się pięknym za nadobne, dając równie niską ocenę. Niezbyt dobrze znosiliśmy krytykę i odrzucenie, ale przynajmniej próbowaliśmy.
Tekst: Klarysa Marczak