„Szkoda, że nareszcie”, to raczej coś więcej niż pożegnanie. To próba zrozumienia. W świecie głośnych i przewidywalnych, był głosem cichym, lecz niepokornym. Nie pasował do epoki, ale był jej lustrem. To nie jest tylko dokument o Jacku “Budyniu” Szymkiewiczu. To trochę zapis emocji, których wciąż szukamy w muzyce.
Artysta z innego świata
Jacka nie można, a nawet nie da się łatwo opisać. Nie można go zamknąć w słowach, ani w jednej kategorii. Był poetą, szaleńcem, filozofem codzienności. Jego teksty były jak dadaistyczne rymowanki, które nagle – nie wiadomo skąd – dotykały prawdy o życiu. Film pokazuje go nie tylko jako lidera Pogodna, ale jako człowieka na wiecznym pograniczu: radości i smutku, żartu i tragizmu. „Szkoda, że nareszcie” to portret człowieka, który inspirował kolejnych i oddał życie muzyce.
Czego nauczysz się od Budynia?
W jednym z wywiadów, dwa lata po śmierci Jacka, Krzysztof Zalewski, przyjaciel muzyka został zapytany o to, czego nauczył się od Budynia:
Na pewno sporo nauczyłem się, oglądając „Budynia” na scenie. Podziwiałem jego umiejętność prowadzenia koncertu. Z pewnością zapożyczyłem parę rzeczy od niego, jakiś rodzaj szamanizmu, że dzięki niemu mogę łączyć na scenie rolę wodzireja i szamana. Trochę przeciwstawne sobie postaci, ale w moim zawodzie obie są potrzebne. Podziwiałem, że on spalał się na scenie, wchodził w muzykę na sto procent, był przekaźnikiem energii do tego stopnia, że emocje nim telepały. Nauczyłem się od „Budynia”, że jak złapię dobrą melodię, to należy się jej trzymać. I nie trzeba szukać siedemnastu innych…
Źródło: dziennikzachodni.pl
Początki Pogodno i tło muzyczne epoki
Gdy w latach 90. i wczesnych 2000. rodziło się Pogodno, polska scena muzyczna była w stanie nieustannej przemiany. Na powierzchni dominowały jeszcze resztki grunge’u, punk i pierwsze fale hip-hopu, ale w podziemiu tliła się alternatywa – nieco postmodernistyczna, eklektyczna, nieznośnie inteligentna. To był czas, gdy muzyka nie miała być ładna – miała być prawdziwa.
Pogodno brzmiało wtedy jak nic innego. Trochę garażowe granie z brudnym jazzem, teksty jak fragmenty listów z najdziwniejszych miejsc świata i wokal Budynia, który potrafił być zarówno dziecinnie naiwny, jak i przerażająco głęboki. Ich brzmienie miało w sobie coś z The Residents, coś z Primusa, a nawet z… kabaretu Starszych Panów przepuszczonego przez zniekształcony megafon.
Absurd, niedopowiedzenie i przypadek
Szymkiewicz czerpał z wielu źródeł. Można w jego twórczości wyczuć echa Waitsa, Zappy, Lecha Janerki, ale też Młynarskiego i Witkacego. Budyń inspirował się absurdem, niedopowiedzeniem, przypadkiem. Trudno to dziś zmierzyć, jego wpływ na polską alternatywę jest nie do przecenienia. Artur Rojek, Brodka, Lao Che, Błażej Król – wszyscy oni, w mniejszym lub większym stopniu, stąpali po ścieżce, którą wydeptał Budyń.
To wciąż jest ważne
W czasach, gdy muzyka bywa produktem, „Szkoda, że nareszcie”, przypomina, że sztuka może być też aktem buntu, zapisem bólu, formą przetrwania. To film nie tylko o artyście, który odszedł za wcześnie, ale też o Polsce, której już nie ma – tej pełnej absurdów, ale i dziwnego uroku. Historie takie jak Budynia uczą nas, że nie wszystko musi być zrozumiałe, by było poruszające. To również film o przemijaniu, o stracie, która nie jest patetyczna, lecz ludzka. O żegnaniu człowieka, który żył intensywnie, na własnych warunkach, nie mieszcząc się w żadnej definicji.
![buyyyn Budyń & „Szkoda, że nareszcie”[recenzja] na zdjęciu widzimy mężczyznę - Jacka Budynia Szymkiewicza](https://hiro.pl/wp-content/uploads/2025/05/buyyyn-1024x576.webp)
![buyyyn Budyń & „Szkoda, że nareszcie”[recenzja] na zdjęciu widzimy mężczyznę - Jacka Budynia Szymkiewicza](https://hiro.pl/wp-content/uploads/2025/05/buyyyn-1024x576.webp)
Coś więcej, niż pożegnanie
Jest w tym obrazie coś niedzisiejszego. Pewnie dlatego, że Budyń taki właśnie był – niedzisiejszy. „Szkoda, że nareszcie”, to raczej coś więcej niż pożegnanie. To próba zrozumienia. W świecie głośnych i przewidywalnych, Jacek był głosem cichym, lecz niepokornym. Nie pasował do epoki, ale był jej lustrem. Jego życie, pełne sprzeczności, jasnych uniesień i mrocznych zakamarków, wymykało się prostym narracjom — tak samo jak jego twórczość. Film Sebastiana Juszczyka, pozwala spojrzeć poza scenę. Dotknąć prawdy o człowieku, który za absurdalnymi metaforami ukrywał lęk i swoje demony. Dla fanów to pewnego rodzaju domknięcie. Dla nowych widzów — otwarte drzwi do świata, w którym można być dziwnym i kochanym jednocześnie.
Tekst: Marta Duszyńska