Black Bear Filmfest – pierwsze kroki

662x0_mvxr3mZmutowane krzyżówki zwierząt, różnej maści zombie i apokalipsy oraz hekatomba ofiar zawitały na ekran warszawskiej Kinoteki dzięki pierwszej edycji Black Bear Filmfest. Twórcy festiwalu, związani z niemiecką imprezą Fantasia, od dłuższego czasu święcącą triumfy za zachodnią granicą, postanowili zadbać o fanów kina gatunkowego w Polsce. Horrory, filmy fantastyczne i thrillery stanowić miały trzon programu imprezy.

Najlepiej obietnice te spełniła sekcja Midnight madness. Nazwa zobowiązuje i rzeczywiście wieczorową porą można było liczyć na dawkę szaleństwa, zabawy z konwencjami i flirt z kinem klasy B. Zdecydowanie najlepszą pozycją w tym zestawie był film „Prawie jak człowiek”, reż. Joe Begos – klimatem nawiązujący do klasycznych dreszczowców lat 80-tych i 90-tych. Historia Marka, który znika w niewyjaśnionych okolicznościach (ich głównym wyznacznikiem jest niewiadomego pochodzenia światło i przeszywający bębenki dźwięk) jest wstępem do mieszanki „Władców marionetek” z krwawym slasherem. Na tle amerykańskich jadłodajni, stacji benzynowych i ukrytych w ciemnych i wilgotnych lasach domków rozwija krwawy dramat głównych bohaterów, na który składają się plany opanowania świata przez obcych, ludzkie kokony i zachwycająco kuriozalny gwałt oralny. Wszystko opatrzone niewyrafinowanym aktorstwem – całość gwarantuje wspaniały seans.

K. King, twórca „Łowcy zombie” w przeciwieństwie do Joe Begosa zrezygnował z jakichkolwiek pozorów poważnego kina – film od pierwszej do ostatniej sceny jest zgrywą. Koszmarne efekty specjalne, toporne dialogi, groteskowi bohaterowie (z księdzem-zabijaką granym przez Danny’ego Trejo na czele) świadczą przede wszystkich o jednym – realizacja filmu musiała każdej osobie w nią zaangażowanej zapewnić niezliczoną ilość skurczów mięśni brzucha. Trudno sobie wyobrazić udział w przedsięwzięciu na innych warunkach. I mimo przaśności, chwilami też powtarzalności mogącej nużyć, ciężko odciąć się od bijącej z ekranu radości „złego kina”. Padające z ust głównego bohatera, super-poważne sformułowanie „stone cold silence”, zwiastujące kłopoty i wywołujące salwy śmiechu wśród publiczności, idealnie współgra z ostatnią sceną filmu – niemal pastiszem zakończenia „Drive” Refna, a przy czystą bezczelnością i frywolnością.

Oferta pracy w HIRO

Lubisz tematy związane z muzyką, filmem, modą i chcesz współtworzyć życie kulturalne twojego miasta? Dołącz do ekipy HIRO! Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się więcej


Pozostałe filmy sekcji również wpisywały się w konwencję – szczególnie „Krwawy lodowiec” Marvina Krena, w którym początek przypominający „Coś” Carpentera zmienia się groteskę z armią zmutowanych zwierząt na czele. Znamienne, że wszystkie – jak już pojawiły się na chwilę na ekranie – wyglądały jak przerośnięty kleszcze w czarnym kożuchu (plus skrzydła w przypadku zmutowanego ptaka). Słowackie „Zło” Petera Bebjaka i amerykański „Wędrowiec” Calvina Reedera zamykają stawkę, blednąc nieco na tle wcześniej wymienionych tytułów, nie można jednak powiedzieć, żeby którykolwiek z nich był zdecydowanym zawodem.

Ciekawą sekcją było konkursowe Fresh Blood. Nagrodę Publiczności otrzymał film „Miłość na wieczność” Brendana Muldowneya – historia dysfunkcyjnego mężczyzny, który jedyne bliskie relacje potrafi nawiązać z martwymi kobietami. Dopiero niedoszła samobójczyni wprowadza zmiany w jego życiu. Film jest bardzo sprawnie zrealizowany, nostalgiczny w tonie i – wbrew pozorom – optymistyczny w wymowie. Dużo ciekawsze jednak były inne tytuły młodych twórców: „Gra o wszystko” Jeremy’ego Gardnera, „Tanie podniety” E.L. Katza czy „Ciało” Oriola Paulo. Amerykańska niezależna produkcja o egzystencji dwójki znajomych po apokalipsie zombie („Gra o wszystko”) zachwyca ścieżką dźwiękową – może i nie jest to porażająca wizja końca cywilizacji, brak w niej efektów gore, charakteryzacji i efektów „na bogato”, ale film nadrabia atmosferą bezsensownego upadku i beznadziejnego marazmu, którego po prostu nie można przezwyciężyć, bo wszystko wokół przestało istnieć. Indie wizja apokalipsy zombie to głównie snucie się po bezdrożach, bezradne przeciwstawianie się nudzie, zatracanie się w muzyce i alkoholu.

Bohaterowie „Tanich podniet” funkcjonują w zupełnie odmiennych warunkach – cywilizacja hula w najlepsze, napędzana pieniędzmi, których jednym brakuje, podczas gdy inni mają ich aż nadto. Dwójka dawnych znajomych nawiążę niebezpieczną znajomości z hojnie sypiącą zielonymi banknotami parą, dając się wmanipulować w moralnie dwuznaczną grę. Jej siłą napędową będą gównie pieniądze, ale też skryte urazy czy kontrolowane na co dzień uprzedzenia i oceny. Finał filmu nie jest żadnym zaskoczeniem, a eskalacji przemocy fizycznej nie równoważy napięcie dramaturgiczne czy psychologiczne, ale całość pozostawia po sobie kilka pamiętnych scen.

Hiszpańskie „Ciało” jest z kolei ucztą dla wielbicieli kryminałów. Misterna konstrukcja, zabawa w wątki paranormalne, zlokalizowanie głównego miejsca akcji w kostnicy sprawiają, że film ogląda się z niesłabnącym zaangażowaniem. Mimo kilku wątpliwych logicznie rozwiązań, rozsupłanie tkanej przez cały film akcji w ostatniej scenie filmu jest brawurowym zamknięciem historii.

Niestety filmy w programie głównym robiły mniejsze wrażenie – rozczarował obiecujący wiele „Koniec” Jorge Torregrossa. Miast tajemniczej i niepokojącej wizji końca świata, gęstej od niewyjaśnionych zjawisk i mszczącej się na człowieku natury – co poniekąd obiecywał zwiastun filmu – mamy jedynie piekielnie nudną i pompatyczną opowiastkę o słabych i zagubionych ludziach. Lepiej wypadły „Goa Goa Gone” Krishny D.K. i Raj Nidimoru, komedia w klimacie „Wysypu żywych trupów” Edgara Wrighta czy „Dziecięce igraszki” Makinova. Niestety, drugi film, będący remakiem dzieła „Who Can Kill a Child?” Narciso Ibáñeza Serradora z 1976 roku był jedynie przełożeniem oryginału scena po scenie z plenerów hiszpańskiego miasteczka do meksykańskiej wioski. Reżyser zrezygnował z intro o dzieciach-ofiarach wojen, nie dając niemal nic w zamian. Dla osób nieznających oryginału mógł to być jednak wciąż świetny seans.

Organizatorzy Black Bear Filmfest dbali o swoich pierwszych widzów – organizowali pokazy specjalne, seanse filmów dla dzieci, możliwość zrobienia sobie zdjęcia polaroidem pomiędzy seansami. Zadbali przede wszystkich jeśli chodzi o program – Midnight Madness zapewniła świetną zabawę, w innych sekcjach festiwalowych każdy mógł odnaleźć coś dla siebie. Pozostaje czekać z nadzieją, że za rok festiwal pozostawi w Warszawie jeszcze większy odcisk swojej czarnej łapy.

  

TEKST | Joanna Jakubik

FOTO | Materiały prasowe

Rate this post

Lubisz nas? Obserwuj HIRO na Google News