Archive swoją muzyką rozkochał polską publiczność. W marcu po raz kolejny usłyszymy „again” na żywo – w końcu w Warszawie przeżyli jeden z najwspanialszych koncertów w swojej karierze. Przy okazji najnowszej płyty rozmawialiśmy o drodze, jaką przeszli od robionej w sypialni muzyki house, przez drugi album, o którym chcą zapomnieć, po nowy kierunek, wyznaczany albumem „restriction”.
Jesteście bardzo popularni w naszym kraju.
Darius Keeler: Koncerty w Polsce to zawsze świetna przygoda – Kraków, Warszawa, wszystkie miejsca dobrze wspominamy. Jednym z moim ulubionym występów w całej karierze jest koncert w Sali Kongresowej. Graliśmy wtedy z orkiestrą, symfonicznie. To cudowne wspomnienie.
Potrzebujesz MacBooka? Razem z ekspertami Lantre wybraliśmy maszynę dla ciebie 💻🍏👍
Dla mnie także był to szczególny koncert. To był pierwszy raz, kiedy słyszałam Was na żywo.
To pewnie pamiętasz dziewczynę, która wtargnęła na scenę? Jaka ona była niesamowita! Dołączyła do nas bez żadnego obciachu. Zazwyczaj wiemy, jeśli mają wydarzyć się jakieś dodatkowe akcje. O tej nie mieliśmy pojęcia. Ruszała się wspaniale, tak elegancko. To było coś unikalnego.
Po raz kolejny spotykamy się w Warszawie, tym razem nie na koncercie, a z okazji wydania nowego albumu. Tak bardzo dbacie o polskich fanów?
Wczoraj byliśmy w Berlinie i Zurichu, dziś jesteśmy Warszawie. Łącznie robimy ponad 60 wywiadów w trzy dni. Polscy fani bardzo nas wspierają, więc nie mogliśmy o nich nie pomyśleć. Mamy też świadomość, że musimy dbać o własne tyłki (śmiech).
Powiedzieliście, że podczas robienia albumu już myślicie o następnym. Czy możemy porozmawiać o kolejnym?
Tak jest! Zawsze przy nagrywaniu albumu mamy w głowach następny. Tak się dzieje, jeśli kochasz to, co robisz. Po prostu ciągle o tym myślisz, masz mnóstwo pomysłów, które pragniesz zrealizować.
Czym Restriction różni się od poprzednich albumów?
Przede wszystkim jest totalnie inny niż wcześniejsze albumy. Jest bardziej rockandrollowy. Postawiliśmy tutaj przede wszystkim na wokale. Można powiedzieć, że tym albumem obraliśmy nowy kierunek. Na pewno nie usłyszysz na nim długich, specyficznych dla nas utworów. Ten album to kolekcja dwunastu bardzo różniących od siebie piosenek. Nie powiemy, że jest to najlepszy album w naszej karierze, ale z pewnością należy do bardziej oryginalnych. Po prostu zawsze, gdy zrobisz coś nowego, chcesz, aby wszyscy to usłyszeli. Teraz to czujemy – wszyscy słuchajcie Feel it!
Pamiętacie wspólne początki, na przykład gdzie się poznaliście i jaką tworzyliście wtedy muzykę?
Danny Griffiths: Pamiętam to doskonale. Spotkaliśmy się w Brixton, południowy Londyn. Dokładnie w studiu na King Street. Miałem wtedy 20 lat, byłem DJ-em i wiedziałem, że chce być mocno zaangażowany w tworzenie muzyki. Dużo wtedy robiłem w kierunku hip hopu, poznałem Rosko, pokochałem jego muzykę. I przyszedł Darius, który grał wtedy na bębnach.
To były lata, w których rozwijały się różne, nowe gatunki, ale w Wielkiej Brytanii prym wiódł britpop. Darius grał na perkusji, nie myśleliście, żeby pójść drogą rock and rolla?
W tym samym czasie powstawało wiele nowych szkół. Faktycznie królował britpop, ale zaraz obok mocno rozwijał się trip hop. Zaczynała się też kolejna era hip hopu. Muzyka różniła się, ale chyba wszyscy brali te same dragi. Jak wspominam te lata, to widzę, że nawet takie zespoły, jak Massive Attack mają to samo podłoże co my.
Nadal powstaje wiele nowych szkół. Myślicie, że ten proces kiedyś się skończy? Doszło do tego, że wszystko można nazwać muzyką, np. eksperymentalną.
DK: Muzyka eksperymentalna bardzo mnie inspiruje. Mam świadomość, że większość tej muzyki brzmi po prostu śmiesznie, ale nawet jeśli jeden zespół na dziesięć stworzy muzykę, która zainspiruje mnie, innych ludzi i to nie tylko swoich fanów, wtedy ma to sens. Tak rodziły się wielkie kariery i to, co teraz słyszymy w mainstreamie. Taki był house kiedyś robiony tylko w sypialniach. Gdy pomyślisz, jak wielki sukces odniósł ten gatunek, zaczynasz rozumieć, czym jest fenomen w muzyce. To teraz najpopularniejszy gatunek muzyczny w Ameryce. To ich dance music. Swoją drogą posiadający największą sprzedaż w Stanach. Gdy zaczynaliśmy tworzyć razem muzykę, house było określane mianem muzyki eksperymentalnej.
Archive ciągle rozwija się, gra w nim coraz więcej osób. Od początku myśleliście o takiej formie kolektywu?
Chyba od początku. Gdy zaczęliśmy w ogóle myśleć o jakimkolwiek zespole, wiedzieliśmy, że nie będzie w nim tylko jednego wokalu. Z jedną osobą nie możesz zrobić zbyt wielu rzeczy. Od początku chcieliśmy, żeby to było kilka osób z różnymi barwami głosu. To sprawia, że jesteśmy bardziej kreatywni, a nasze brzmienie może być różnorodne.
Nie tylko brzmienie, ale Wy sami bardzo się od siebie różnicie. Czy często idziecie na kompromis?
Chyba skończyliśmy już z kompromisami. Ja i Danny pracujemy nad materiałem. Nie jest tak, że resztę do czegoś zmuszamy albo mamy nad kimś kontrolę. Pozostali członkowie zawsze uzupełniają nasz materiał. Zawsze pamiętamy, aby upewnić się, czy dany utwór im pasuje, lubią go i akceptują. Gdy przebywasz non stop z jakimiś ludźmi, po pewnym czasie zaczynasz mieć ich dosyć. Zresztą oni ciebie też. Większość osób tak ma. Jesteśmy jak rodzina, ale ciągle musimy pamiętać o stosowaniu dyplomatycznych rozwiązań.
Jest w Waszej karierze coś, co poszło inaczej niż byście chcieli?
Nienawidzimy drugiego albumu! Nadal jestem w szoku, że go zrobiliśmy. To nasze największe rozczarowanie. Trzecim albumem trochę się odbiliśmy. Wróciliśmy do dobrej muzyki, więc o tym drugim chcemy zapomnieć. Ludzie nie powinni go słuchać, gdybym mógł cofnąć się w czasie i coś zmienić, to właśnie ten album.
Przyznaliście, że robicie muzykę, aby wywoływać emocje. To samo mówiliście przy okazji filmu z Waszą muzyką. Która dziedzina sztuki w Waszym procesie twórczym odgrywa większą rolę?
Muzyka! I to razy milion. To jest to, co robimy, to całe nasze życie. Z muzyki czerpiemy siłę i energię. Obrazy też są ważne, ale to muzyka tworzy soundtrack do naszego życia. Dzięki muzyce pamiętamy i wspominamy ważne dla nas momenty. Potem dzięki niej możemy przenosić się w czasie. Film to forma sztuki, która działa na nasz intelekt. W muzyce wystarczy wziąć gitarę, coś zagrać i obserwować efekty. Nigdy nie wiesz, jak wielką moc może mieć dany kawałek.
A co z muzyką w filmie?
DG: Muzyka w filmach jest coraz bardziej eksperymentalna, przez co coraz słabiej na nas działa. W latach 70. i 80. było w niej dużo elektroniki i funky. Teraz stanowi tylko tło. Można w ogóle na nią nie zwracać uwagi. Chociaż zdarzają się genialne ścieżki, jak np. do filmu Drive, ale to naprawdę rzadkie.
W przypadku filmu Axiom najpierw Wy stworzyliście muzykę, potem reżyser stworzył obraz. Możemy domyślać się, że teksty były podłożem. Rozmawialiście z nim, skąd wzięła się ta utopijna i trochę przerażająca wizja filmu?
Sam fakt związania naszej muzyki z filmem był niesamowity. Bardzo chcielibyśmy kontynuować tę przyjaźń. W momencie premiery Axiom na Festiwalu Sundance spotkaliśmy się z reżyserem po raz pierwszy. Siedzieliśmy na backstage’u, trochę razem wypiliśmy. Wtedy powiedziałem, że mam do niego wiele pytań. Jednak skończyło się na tym, że o nic w końcu nie zapytałem. Było za dużo ludzi. Kilka razy zbieraliśmy się, żeby dłużej porozmawiać, ale niestety bez rezultatu. Po czasie bardzo polubiłem to uczucie, że nie do końca wiem, jak powstała ta wizja filmu. Już nie chcę zadawać żadnych pytań. Wiem, że same słowa mogły stanowić dla niego podstawową inspirację, reszta niech pozostanie tajemnicą. Wiele osób nie polubiło filmu, ale lubią sam album. Nie są w stanie zaakceptować konkretnej interpretacji, więc zostają przy samej muzyce. Każdy ma taką wolność – to także cudowna sprawa.
Bycie dla fanów gwiazdą stanowiło motywację do założenia zespołu?
Nigdy nie myśleliśmy o zespole w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Nie chcieliśmy być gwiazdami. Chcieliśmy być zaangażowani w tworzenie muzyki. Większość ludzi, którzy nas słuchają nie wie, kto stoi za tą muzyką.
Trudno mi w to uwierzyć. W Polsce jesteście gwiazdami. Ludzie liczą się z każdym Waszym tekstem.
Cudownie, że mamy tylu fanów w Polsce, Grecji czy Francji. Kochamy dla nich występować, a potem z nimi rozmawiać. To piękna rzecz! Nigdy nie chciałbym być oceniany za to, co na siebie założyłem danego dnia. Wolę, aby ludzie wypowiadali się na temat muzyki, jaką robimy. Jeśli chodzi o nasze teksty, nie chcemy przy ich tworzeniu myśleć o tym, jak będą działać na ludzi. Gdybyśmy kierowali się tym przy tworzeniu muzyki, byłaby nieprawdziwa. Czujemy coś i chcemy to przekazać. Nigdy nie myślimy o tym, co może zaimponować naszym fanom. Z drugiej strony nie jesteśmy idiotami. Robimy muzykę z konkretnego powodu – nie jest to kasa, nie jest to sława. Robimy ją, bo chcemy się wyrażać. Tym, jak sprzedać muzykę fanom i zarobić na albumach, zajmuje się w dzisiejszych czasach pop. My mamy inne priorytety.
DG: Zawsze chcemy zostawić ludziom pole do interpretacji. Ludzie właśnie to kochają w naszej muzyce, że mogą odbierać ją tak, jak chcą. Tak było w przypadku Controlling Crowds. Wiele osób pisało do nas, że słuchają naszej muzyki w ważniejszych momentach ich życia.
To powoduje, że dla niejednej osoby spotkanie z Wami może być spełnieniem marzeń. Macie tego świadomość?
Nawet o tym nie rozmawiamy. To nas przeraża! Jednocześnie czujemy, że byłoby pięknie spotkać te osoby i o tym posłuchać. Przy samym tworzeniu muzyki zdecydowanie nie chcemy o tym myśleć. Cieszymy się, że nasze teksty potrafią poruszyć. To stawia nas w innej pozycji, a my tak naprawdę jesteśmy bardzo nieśmiali.
Spotkaliście się kiedykolwiek z jakimś objawem fanatyzmu?
Raczej nas to nie spotyka. Bardzo lubimy ludzi, którzy kochają naszą muzykę, a nie nas samych. Jeśli chodzi o takie sytuacje, więcej na ten temat mogliby powiedzieć Dave i Pollard. Oni mają kilku „dziwnych” fanów. Jest to zrozumiałe, bo są na scenie i to oni bezpośrednio komunikują się z ludźmi. Danny miał kiedyś prześladowcę, ale nie mogę nic złego powiedzieć o fanach, bo nawet ci najdziwniejsi i najbardziej szaleni są wspaniali. Znamy takie osoby i wiemy, że ich szaleństwo wynika z ekscytacji koncertem. Mamy takiego fana w Niemczech. Jest na każdym koncercie, czeka na nas po kilka godzin i zawsze ma mnóstwo pytań. Wszystkie pytania sprowadzają się do koncertów i muzyki, więc wiemy, że nie chce być naszym kumplem, po prostu jest podekscytowany każdym kolejnym spotkaniem.
Najdziwniejsze miejsce, w którym słyszeliście swoją muzykę?
To jedno z najśmieszniejszych wspomnień. Reszta zespołu chyba nawet o tym nie wie, ale nasza muzyka była w takim angielskim programie Country Field. To taki przyrodniczy program – jadą na wieś i rozmawiają o ptakach lub roślinkach. Dostałem wtedy SMS od mamy, że słyszy nas w tym programie. Do tej pory przy tym wspomnieniu mam w głowie tylko – „What the fuck?!”. To było świetne!
Czego możemy się spodziewać na marcowych koncertach w Polsce?
Usłyszycie mieszankę wszystkiego. Na pewno nie będziemy grali tylko nowych utworów. Po Controlling Crowds myśleliśmy o zagraniu całego albumu od początku do końca. Wtedy miałoby to sens – to byłby koncepcyjny album. Mamy świadomość, że dla fanów to wielkie rozczarowanie. Trudno słucha się nowego materiału na żywo. Będziemy więc grać to, czego oczekują ludzie – trochę nowych i trochę starych kawałków. Im lepiej bawi się publiczność, tym lepiej my się bawimy. Gramy dla fanów, a oni kochają piosenki, które znają. Nie chcemy, żeby ludzie siedzieli, nudzili się i czekali aż zagramy Again.
Trudno wyobrazić sobie Wasz koncert bez tego utworu. Szczególnie w Polsce…
Dokładnie tak! Postaramy się zagrać pełną wersję utworu.
Rozmawiała: Justyna Czarna
Zdjęcia: materiały promocyjne