Amy Winehouse: wiemy, że była niedobra

Mężczyzna z wyciągniętym językiem i kobieta z podniesioną górną wargą

Niewielu artystów z tak niewielkim dorobkiem znaczyło tak wiele. Ale Amy Winehouse była jednym wielkim paradoksem.

Zostawiła po sobie zaledwie dwa albumy. Pierwszy sprawił, że szeptali o niej znawcy. Drugi – że usłyszały o niej nasze mamy. „Back To Black”, na którym z pomocą Marka Ronsona odkurzyła stary jazz, utorował jej drogę na sam szczyt. Pięć nagród Grammy, milionowe nakłady i status jedynej wokalistki w XXI wieku, która osiągnęła to wszystko bez tańca, drogich teledysków, własnych perfum i duetu z Jayem-Z. Kiedy 23 lipca nadeszła wiadomość o jej śmierci, przez chwilę jeszcze bardziej utożsamiła się z romantycznym wzorcem, który wydawał się należeć do przeszłości: wzorcem cierpiącej i niedopasowanej artystki, skłóconej z całym światem. Tyle że w tej historii nic nie jest aż tak proste.

Oczywiście uzależnienia Amy nie były żadną tajemnicą. Na długo przed odejściem piosenkarki ktoś założył nawet stronę internetową, na której można było obstawiać datę jej zgonu. Rozwód z Blake’em Fielderem-Civilem, któremu przypisano „zły wpływ”, w żaden sposób nie zahamował jej autodestrukcji. W pełni przekonali się o tym widzowie jej ostatniego koncertu, który odbył się w Belgradzie. Mimo serii terapii odwykowych – w tym niedawnej, zakończonej w czerwcu – na scenie pojawił się cień artystki, która w pełnej dyspozycji potrafiła zdobyć każdą publiczność. Ale przecież w pełnej dyspozycji nie była od lat. Terapie? To o tym, jak ich nienawidzi, był jej największy przebój.

Świat pokochał ją za to, że śpiewała o ciemnych stronach ludzkiej natury, ale fascynacja dziełem przesłoniła najzwyklejszy, ludzki wymiar tej historii. Po publicznej zapaści w Serbii menedżerowie artystki odwołali pozostałe 12 koncertów, w tym ten najbardziej niespodziewany, na festiwalu Pop Art w Bydgoszczy. Amy wróciła do domu w londyńskim Camden, gdzie według prasowych raportów dzieliła czas między spotkania z rodziną i wizyty w miejscowym pubie. Kilka dni przed śmiercią pojawiła się na koncercie swojej chrześnicy, ale mimo że weszła na scenę, nie zaśpiewała.

Dzień przed tragedią zjadła lunch z matką i spotkała się ze swoją ostatnią miłością, Regiem Travissem, żeby omówić wspólne wyjście na ślub przyjaciół. Wieczorem zbadał ją lekarz, który regularnie kontrolował stan jej zdrowia – nie stwierdził nic niepokojącego. Amy miała dość sił, by przez pół nocy walić w bębny. Te ucichły dopiero nad ranem. Martwą znalazł ją ochroniarz. Pierwsze spekulacje sugerowały kilka przyczyn śmierci: zwykłe przedawkowanie, tzw. brudną pigułkę lub przypadkowy, lecz zabójczy koktajl narkotyków, leków i alkoholu.

Sekcja zwłok nie potwierdziła jednak obecności żadnych nielegalnych substancji w organizmie piosenkarki. Potwierdzałoby to opinie jej bliskich, którzy w pośmiertnych wywiadach mówili przede wszystkim o nieudanej walce Amy z piciem. Dla jej miejsca w historii muzyki to oczywiście bez znaczenia: oryginalne dzieło Winehouse będzie trwało, nawet jeśli uromantyczniona na siłę śmierć przyniesie kolejne, nieautoryzowane wydawnictwa. Według wytwórni na dokończenie czeka około tuzina utworów podobnych do tych, które znamy. Według wytwórni…

Tekst: Jan Mirosław

Oceń artykuł. Autor się ucieszy

Lubisz nas? Obserwuj HIRO na Google News