Teraz w moim rodzinnym mieście czuję się jak turysta. I to taki niechciany. Felieton pewnego warszawiaka

Panorama Warszawy

Zawsze byłem bardzo dumny, że urodziłem się w Warszawie. Po pierwsze warszawiaki to fajne chłopaki, a po drugie fajnie było dorastać w otoczeniu muzeów, galerii, kin, teatrów i schodów ruchomych w Smyku, którymi szybko można było wjechać na piętro z automatami do bujania dzieci.

Wydałem tam fortunę, tak gdzieś ze dwie i pół skarbonki. Pamiętam też, jak Warszawa zaczęła gonić Zachód, pierwszego McDonald’sa, coraz bardziej rozorane niebo drapaczami chmur i coraz więcej narzekań ludności napływowej na stołeczne życie. Bo jak ma się tam czuć jak w raju ktoś, kto nigdy nie widział tramwaju? Broniłem dobrego imienia stolicy, kochając ją ze wszystkimi jej słabościami. Ten nasz romans trwał ponad trzydzieści lat. Ale kiedy wyjechałem, Warszawa jak urażona kochanka postanowiła zakończyć ten związek. Teraz w moim rodzinnym mieście czuję się jak turysta. I to taki niechciany.

A ja lecę do Warszawy jak na skrzydłach, choć samolotem. I w tym samolocie uspokajam pasażerkę obok, że lotnisko na Okęciu jest nowe, bardzo przyjazne, wszystko jest dokładnie opisane, nie można się zgubić i bardzo łatwo trafić do bagaży. Po czym po przylocie okazuje się, że część korytarzy jest zamknięta i przez to musimy iść gdzieś na koniec świata, aż na stare lotnisko, schodzić po schodach, błądzić i wracać kolejne kilometry, żeby odebrać walizkę, która oczywiście nie przyleciała, ale to akurat wina portugalskich linii lotniczych (niektórzy twierdzą, że TAP to skrót od Take Another Plane i gdybym miał wybór, to pewnie tak bym zrobił). Jadę zatem do hotelu, jak przystało na turystę, bo choć adres zameldowania mam ciągle warszawski, to już nie mam miejsca, które mógłbym nazwać domem.

Oferta pracy w HIRO

Lubisz tematy związane z muzyką, filmem, modą i chcesz współtworzyć życie kulturalne twojego miasta? Dołącz do ekipy HIRO! Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się więcej


Spaceruję ulicami, zaglądam w stare kąty, ale gdzieś po drodze gubię to poczucie bycia u siebie. Wszędzie nowe twarze, a wszystkie takie lekko nadęte. Bo proszę popatrzeć, jacy jesteśmy fajni, warszawscy, i jakie mamy kluby na Powiślu, prawie jak w Berlinie! I sklepy jakie, butiki! I jeździmy na rowerach z wypożyczalni! Wszystko pięknie i naprawdę cieszę się, że w końcu się dzieje, ale dzieje się to o jakieś dziesięć lat za późno.

A słowo prawie najbardziej oddaje charakter tego miasta. Bo Warszawa ciągle aspiruje, żeby być jak inne metropolie, zamiast stworzyć coś swojego, unikalnego. I jeśli stara się być dajmy na to tym Berlinem, to jest to Berlin sprzed kilku sezonów. Oczywiście doceniam starania, ale nowe miejsca, nowe budynki sygnowane nazwiskami słynnych architektów są jak przypięta broszka do tej samej starej sukienki. Bo kiedy rozmawiam ze znajomymi, to mam wrażenie, że oni są ciągle w tym samym miejscu, gdzie byli trzy lata temu.

Te same tematy, te same problemy. A ja jestem już zupełnie gdzie indziej. I pomimo że trudno powiedzieć, abym robił coś wyjątkowo spektakularnego, to mam wrażenie, że moje życie jest na zupełnie innym etapie i że ja wykonałem olbrzymi krok do przodu, zyskałem inną perspektywę. Ale chyba też właśnie straciłem tę swoją warszawskość. Pozostanie mi zatem pielęgnowanie wspomnień, oglądanie albumów (ostatnio zachwyciłem się spacerownikiem Warszawa Śladami PRL-u Jerzego S. Majewskiego) i jakże warszawskie snobowanie się, że ja Powiśle odkryłem już dawno w dzieciństwie, gdzie chodziłem na ulicę Okrąg odwiedzić ciocię Bartosińską, która w wieku prawie dziewięćdziesięciu lat potrafiła chyba założyć sobie nogę na szyję i zrobić szpagat i wciąż powtarzała: Gimnastyka! Gimnastyka! Poza tym piekła wyborne placki drożdżowe. Bawiłem się przy moim ulubionym Pomniku Sapera i był to ulubiony cel moich spacerów z psami. Bywałem w Antycznej, bywałem w Lajkoniku, a w budynku stacji Powiśle to ja, proszę państwa, kupowałem bilety tekturowe, żeby pojechać pociągiem do wesołego miasteczka.

Ale jako turysta nie czuję się w Warszawie dobrze. To niestety nie jest przyjazne miasto. Co innego Kraków albo Wrocław. I na koniec tego smętnego felietonu, pełnego melancholii i szarości jesieni, westchnę tylko, że zupełnie nie wiem, gdzie jest moje miejsce na Ziemi.

Tekst: Marcin Szumny

Rate this post

Lubisz nas? Obserwuj HIRO na Google News